Grunwald się roześmiał. Tym razem Curtis nie usłyszał kaszlu, wyłącznie serdeczny śmiech zadowolonego z siebie faceta, który zabezpieczył się przed każdą ewentualnością. Leżał w brudnej wodzie, która miała teraz dwa cale głębokości, czuł, jak przemakają mu spodnie i koszula, i życzył Skurwysynowi, żeby zmarł na zawał. Pierdolić raka; niech padnie na serce pośrodku swojego głupiego, zrujnowanego osiedla. Najlepiej na plecy, żeby ptaki mogły mu wydziobać oczy.
Jeśli to się zdarzy, umrę tutaj.
To prawda, ale taki właśnie los chciał zgotować mu Grunwald od samego początku, więc nie robi to chyba większej różnicy?
– Zobaczą że nikt cię nie okradł. W kieszeni nadal masz pieniądze. I kluczyk do skutera. Swoją drogą te pojazdy są bardzo niebezpieczne; prawie tak samo jak terenówki. I bez kasku! Wstydź się, sąsiedzie. Zauważyłem jednak, że włączyłeś alarm i to się chwali. Bardzo miło z twojej strony. Nie masz nawet długopisu, żeby napisać coś na ścianie. Gdybyś miał, też bym ci zabrał, ale nie miałeś. To będzie wyglądało na tragiczny wypadek.
Grunwald przerwał. Curtis wyobrażał go sobie z piekielną jasnością stojącego tam w swoich za dużych ciuchach, z rękoma tkwiącymi w kieszeniach i opadającymi na uszy niemytymi włosami. Analizującego sytuację. Przemawiającego do Curtisa, lecz również do siebie, sprawdzającego, czy na pewno o niczym nie zapomniał, chociaż planował to przecież przez wiele bezsennych nocy.
– Oczywiście nikt nie może wszystkiego przewidzieć. W talii są zawsze dzikie karty. Dwójki, walety, facet z toporem, siódemki, które biorą wszystko. Tego rodzaju rzeczy. Jakie są szanse, że ktoś tu przyjdzie i cię znajdzie? To znaczy jeszcze żywego? Powiedziałbym, że małe. Bardzo małe. A poza tym co mam do stracenia? – Grunwald ponownie się roześmiał, bardzo z siebie dumny. – Leżysz w gównie, Johnson? Mam nadzieję, że tak.
Curtis spojrzał na ekskrementy, które strącił ze spodni, lecz się nie odezwał. Słyszał ciche bzyczenie. Muchy. Tylko kilka, ale jego zdaniem nawet kilka to było za dużo. Wyleciały z otwartej toalety. Musiały być uwięzione w zbiorniku na odchody, który powinien znajdować się pod nim, a nie leżeć u jego stóp.
– Idę już, sąsiedzie, lecz weź pod uwagę jedno: spotkało cię to, co powinno spotkać, no wiesz, prawdziwą czarownicę. Jak ktoś powiedział: w sraczu nikt nie usłyszy twoich krzyków.
Grunwald zaczął się oddalać. Curtis domyślał się tego, bo jego śmiech i kaszel dobiegały z coraz większej odległości.
– Grunwald! Grunwald, wracaj!
– Teraz to ty jesteś w trudnym położeniu! – zawołał Grunwald. – Naprawdę bardzo trudnym położeniu!
A potem – powinien się tego spodziewać i właściwie się tego spodziewał, lecz mimo to nie mógł w to uwierzyć – Curtis usłyszał zapalany silnik samochodu z palmą na drzwiach.
– Wracaj, ty skurwysynu!
Za chwilę jednak odgłos silnika również zaczął się oddalać. Grunwald najpierw pokonał odcinek nieutwardzonej drogi (Curtis słyszał, jak przejeżdża z pluskiem przez kałuże), a potem ruszył pod górę, gdzie trochę wcześniej zupełnie inny Curtis Johnson zaparkował swoją vespę. Skurwysyn wcisnął klakson – jego dźwięk był zarazem okrutny i wesoły – a później odgłos silnika samochodu zlał się z odgłosami dnia, na które składało się wyłącznie brzęczenie cykad w trawie, bzyczenie much, które wyleciały ze zbiornika na odchody i daleki warkot samolotu, w którym ludzie w pierwszej klasie mogli akurat zajadać brie na krakersach.
Mucha usiadła Curtisowi na przedramieniu. Kiedy ją odgonił, usiadła na kawałku ekskrementów i zaczęła ucztować. Smród wydobywający się z poruszonego zbiornika na odchody wydał się nagle czymś żywym, brązowoczarną ręką, która wpełzała Curtisowi do gardła. Smród starego gnijącego gówna dawał się znieść; o wiele gorszy był zapach środka dezynfekcyjnego. Wiedział, że to ten niebieski.
Usiadł – starczyło mu na to miejsca – i zwymiotował między rozsuniętymi kolanami do kałuży, w której pływały wstęgi papieru toaletowego. Po swoich wcześniejszych przygodach z torsjami wyrzygał wyłącznie żółć. Przez chwilę dyszał, opierając ręce o drzwi, na których teraz siedział, i czując, jak piecze go i rwie skaleczenie po goleniu, a potem wstrząsnął nim ponowny skurcz. Tym razem jego efektem był jedynie charkot podobny do brzęczenia cykad.
Co dziwne, poczuł się lepiej. To były uczciwe, zasłużone wymioty. Nie musiał wsadzać sobie palców do gardła. Może to samo będzie dotyczyło jego łupieżu? Kto wie: może będzie mógł ofiarować światu nowy lek: płukankę z leżakowanej uryny. Po wyjściu stąd będzie musiał sprawdzić skórę głowy. Jeżeli stąd wyjdzie.
Na szczęście mógł swobodnie usiąść. Było potwornie gorąco i strasznie cuchnęło (nie chciał myśleć, co poruszyło się w zbiorniku na odchody, i jednocześnie nie potrafił od siebie odsunąć tych myśli), ale nie musiał przynajmniej schylać głowy.
– Muszę liczyć łaski losu – mruknął. – Muszę je liczyć bardzo uważnie.
Tak, i musiał stawić czoło sytuacji. To też byłoby dobre. Poziom wody, w której siedział, nie podnosił się i to była kolejna łaska losu. Dzięki temu nie utonie. Pod warunkiem oczywiście, że popołudniowy deszcz nie zmieni się w ulewę. Widywał już takie rzeczy I nic nie dawało powtarzanie sobie, że po południu już go tu nie będzie, na pewno go nie będzie, ponieważ uprawiając ten rodzaj magicznego myślenia, robił to, czego oczekiwał od niego Skurwysyn. Nie mógł siedzieć z założonymi rękoma i czekać na ratunek, dziękując Bogu, że nie musi schylać głowy.
Może zajrzy tu ktoś z wydziału architektury i planowania hrabstwa Charlotte. Albo ekipa łowców głów z urzędu skarbowego.
Miła perspektywa, lecz coś mówiło mu, że to się nie zdarzy. Skurwysyn na pewno wziął te możliwości pod uwagę. Oczywiście jakiś urzędnik lub nawet kilku urzędników mogło złożyć tu niezapowiedzianą wizytę, ale liczenie na to było podobną głupotą jak łudzenie się, że Skurwysynowi zmięknie serce. A pani Wilson na pewno uzna, że pojechał na popołudniowy seans do kina w Sarasocie, jak to często czynił.
Postukał w ściany, najpierw po lewej, potem po prawej stronie. I tu, i tam wyczuł twardy metal pod cienkim, giętkim plastikiem. Blacha. Przyklęknął na jedno kolano i tym razem uderzył się w głowę, ale prawie nie zwrócił na to uwagi. To, co zobaczył, nie było krzepiące: płaskie końcówki śrub, które łączyły ścianki. Ich główki były na zewnątrz. To nie był wychodek; to była trumna.
Na myśl o tym ulotniła się gdzieś jego jasność umysłu i jej miejsce zajęła panika. Curtis zaczął walić w ściany toalety, wrzeszcząc, żeby go wypuszczono. Miotał się na wszystkie strony niczym urządzające awanturę dziecko, próbując rozkołysać kabinę tak, żeby się obróciła i drzwi znalazły się z boku, ale pieprzony sracz nawet nie drgnął. Pieprzony sracz był ciężki. Zawdzięczał swój ciężar blasze, którą go obito.
Ciężki jak trumna! – wrzeszczał jego umysł. W ataku paniki nie myślał o niczym innym. Ciężki jak trumna! Jak trumna! Trumna!
Nie wiedział, jak długo to trwało, lecz w pewnym momencie próbował wstać, jakby był Supermanem i mógł rozbić zwróconą teraz ku niebu ścianę. Uderzył się znowu w głowę, tym razem o wiele mocniej, i upadł na brzuch. Jego dłoń trafiła w jakąś rozmazującą się breję i wytarł ją o siedzenie dżinsów. Zrobił to, nie patrząc. Miał mocno zaciśnięte oczy. Z ich kącików płynęły łzy. W ciemności pod powiekami zbliżały się i eksplodowały gwiazdy. Nie krwawił – przypuszczał, że to dobrze, że to kolejna cholerna łaska losu, którą powinien policzyć – ale o mało nie stracił przytomności.