– Uspokój się – powiedział sobie i znowu uklęknął. Ze zwieszoną głową, opadającymi na czoło włosami i zamkniętymi oczyma wyglądał jak ktoś, kto się modli, i przypuszczał, że właśnie to robi. Mucha musnęła jego kark.
– Ataki szału nic ci nie pomogą. Skurwysyn byłby zachwycony, gdyby słyszał, jak się drzesz i ciskasz, więc uspokój się, nie dawaj mu satysfakcji, po prostu się, kurwa, uspokój i zastanów nad sytuacją.
Nad czym tu było się zastanawiać? Wpadł w pułapkę.
Curtis usiadł na drzwiach i schował twarz w dłonie.
Czas mijał i świat funkcjonował dalej.
Świat zajmował się swoimi sprawami.
Drogą numer 17 przejechało kilka pojazdów – w większości konie robocze: pick-upy z farm zmierzające na targ w Sarasocie albo do sklepów ze zdrową żywnością w Nokomis, jeden czy dwa traktory, kombi listonosza z żółtym światłem na dachu. Żaden z nich nie skręcił do Durkin Grove Village.
Pani Wilson przyjechała do domu Curtisa, otworzyła drzwi własnym kluczem, przeczytała list, który pan Johnson zostawił jej na kuchennym stole, i zaczęła odkurzać. Następnie wyprasowała mu ubrania, oglądając popołudniowy serial. Przygotowała i wsadziła do lodówki zapiekankę z makaronem, napisała, jak ją upiec – temperatura 200 stopni, 45 minut – i zostawiła instrukcje na stole, na którym leżał wcześniej list Curtisa. Kiedy nad Zatoką Meksykańską zaczęło grzmieć, wyszła wcześniej. Często to robiła, kiedy padało. Nikt nie potrafił tutaj jeździć podczas deszczu; każdy szkwał traktowali tak, jak w Vermont traktuje się huragan.
W Miami przydzielony do sprawy Grunwalda inspektor urzędu skarbowego zjadł bagietkę z serem, szynką i musztardą. Zamiast garnituru miał na sobie hawajską koszulę z namalowanymi papugami. Siedział pod parasolem w ogródku restauracji. W Miami nie padało. Był na urlopie. Wiedział, że sprawa Grunwalda nie ucieknie; zajmie się nią, kiedy wróci. Żarna fiskusa obracają się powoli, ale nader dokładnie.
Grunwald relaksował się, drzemiąc w wannie na patiu do chwili, gdy zbudziły go odgłosy zbliżającej się burzy. Wówczas wylazł z wanny i wszedł do domu. Kiedy zamykał przesuwane szklane drzwi pomiędzy patiem i salonem, zaczęło padać. Grunwald się uśmiechnął.
– To cię ochłodzi, sąsiedzie – mruknął.
Wrony ponownie zajęły stanowiska na rusztowaniu otaczającym z trzech stron niewykończony bank, ale kiedy piorun zagrzmiał prawie dokładnie nad nimi i zaczął padać deszcz, wzbiły się w powietrze i poszukały schronienia w lasach, krakaniem dając wyraz swemu niezadowoleniu.
Siedzącemu w przenośnej toalecie Curtisowi wydawało się, że tkwi tu zamknięty co najmniej od trzech lat. Słuchał deszczu padającego na dach jego więzienia, który był tylną ścianką, zanim Skurwysyn przewrócił kabinę. Deszcz najpierw siąpił, potem bębnił, w końcu zaczął walić. W szczytowym momencie burzy Curtis miał wrażenie, że jest w budce telefonicznej podłączonej do głośników stereo. Nad jego głową eksplodował piorun. Wyobrażał sobie przez chwilę, że trafia go błyskawica i piecze się niczym kapłon w mikrofalówce. Zorientował się, że ta wizja wcale go nie niepokoi. To stałoby się szybko. To, co działo się teraz, było wolne.
Poziom wody znowu zaczął się podnosić, ale niezbyt prędko. Teraz, gdy Curtis przekonał się, że nie utonie jak szczur, który wpadł do miski klozetowej, właściwie się z tego ucieszył. To była przynajmniej woda, a jemu bardzo chciało się pić. Nachylił się do jednego z otworów w stalowym poszyciu i zaczął ją chłeptać niczym koń z koryta. Były w niej ziarnka piasku, ale pił, aż napełnił brzuch, stale przypominając sobie, że to woda, naprawdę woda.
– Jest w niej być może jakiś procent sików, ale z pewnością niski – powiedział i zaczął się śmiać. Śmiech przeszedł po chwili w łkanie, a potem ponownie w śmiech.
Deszcz skończył się koło szóstej po południu, jak zwykle o tej porze roku. Niebo rozjaśniło się, żeby zaprezentować florydzki zachód słońca pierwszej klasy. Nieliczni letni mieszkańcy Turtle Island zgromadzili się, jak to zwykle czynili, na plaży, żeby go podziwiać. Nikt nie skomentował nieobecności Curtisa Johnsona. Czasami tam przychodził, czasami nie. Pojawił się za to Tim Grunwald i kilka oglądających zachód osób zauważyło, że był w wyjątkowo dobrym humorze. Pani Peebles powiedziała mężowi, kiedy trzymając się za ręce, szli plażą, że jej zdaniem pan Grunwald doszedł w końcu do siebie po stracie żony. Pan Peebles odparł, że jest romantyczką. „Tak, kochanie – rzekła, kładąc na chwilę głowę na jego ramieniu – dlatego za ciebie wyszłam”.
Widząc, że światło prześwitujące przez dziury w poszyciu – te nieliczne, które nie były zanurzone w rowie – zmienia kolor z brzoskwiniowego na szary, Curtis zdał sobie sprawę, że naprawdę spędzi noc w tej cuchnącej trumnie z dwoma calami wody na podłodze i na pół otwartą toaletą u swoich stóp. Prawdopodobnie miał tu umrzeć, ale to była kwestia czysto akademicka. Natomiast spędzenie tu nocy – godzin, które będą się kładły na kolejnych godzinach, całej sterty godzin przypominającej stertę wielkich czarnych ksiąg – było realne i nieuniknione.
Znowu ogarnęła go panika. Ponownie zaczął krzyczeć i walić w ściany, tym razem obracając się na kolanach, waląc najpierw prawym barkiem w jedną ścianę, potem lewym w drugą. Niczym ptak uwięziony w kościelnej dzwonnicy, pomyślał, jednak nie potrafił przestać. Wierzgając, rozgniótł ekskrementy o deskę klozetową. Rozdarł sobie spodnie. Najpierw posiniaczył, a potem pokaleczył knykcie. W końcu znieruchomiał, płacząc i ssąc palce.
Musisz przestać. Musisz oszczędzać siły.
I nagle pomyślał: po co?
O ósmej zaczęło robić się chłodniej. Około dziesiątej woda, w której leżał, również się wychłodziła – właściwie zrobiła się zimna – i zaczął się trząść.
Nic mi nie będzie, dopóki nie zacznę szczękać zębami, pomyślał. Nie zniósłbym tego dźwięku.
O jedenastej Grunwald położył się do łóżka. Leżał w piżamie pod obracającym się wentylatorem, spoglądając w mrok i uśmiechając się. Od wielu miesięcy nie czuł się tak dobrze. Cieszyło go to, ale wcale nie zaskakiwało. „Dobranoc, sąsiedzie”, powiedział i zamknął oczy. Po raz pierwszy od pół roku przespał noc, ani razu się nie budząc.
O północy niedaleko prowizorycznej celi Curtisa jakieś zwierzę – prawdopodobnie pies, ale jemu zdawało się, że to hiena – zawyło długo i żałośnie. Zaszczękały mu zęby. Ten dźwięk był dokładnie tak okropny, jak się spodziewał.
Po długim, trudnym do wyobrażenia czasie zasnął.
Kiedy się obudził, cały dygotał. Podskakiwały mu nawet stopy, stepując niczym u ćpuna na odwyku. Jestem chory, muszę iść do pieprzonego doktora, boli mnie całe ciało, pomyślał, a potem otworzył oczy, zobaczył, gdzie jest, przypomniał sobie, gdzie jest, i wydał z siebie głośny rozpaczliwy okrzyk.
– Ochhhhh… nie! NIE!
Odpowiedzią było jednak: och tak. W toalecie nie panowała przynajmniej zupełna ciemność. Przez okrągłe dziury wpadało światło; różanopalca jutrzenka. Wkrótce zrobi się jaśniej i cieplej. Zanim się spostrzeże, znowu będzie się gotował na parze.