Выбрать главу

Grunwald wróci. Miał całą noc, żeby to przemyśleć; zrozumie, że to czyste szaleństwo, i wróci. Wypuści mnie.

Curtis nie wierzył w to. Chciał w to wierzyć, ale wiedział, że to się nie zdarzy.

Potwornie chciało mu się sikać, ale niech go diabli wezmą jeśli odleje się do kąta – mimo że po jego wczorajszych podrygach wszędzie leżało gówno i zużyty papier toaletowy. Czuł, że robiąc to – coś tak odrażającego – przyzna jakby, że porzucił wszelką nadzieję.

Bo porzucił wszelką nadzieję.

Nieprawda. Nie do końca. Zmęczony i obolały, przerażony i przygnębiony, żywił jednak nadal niewielką nadzieję. I były przecież pewne plusy tej sytuacji: nie miał już ochoty wsadzać sobie palców do gardła i w ciągu całej nocy – choć wydawała się trwać całą wieczność – nawet przez minutę nie wyczesywał łupieżu z głowy.

Nie musiał zresztą odlewać się do kąta. Podniesie po prostu jedną ręką deskę klozetową, a drugą wyceluje i puści strugę. Oczywiście ze względu na nową konfigurację przenośnej toalety oznaczało to sikanie horyzontalne, a nie skierowane łukiem w dół, lecz parcie w pęcherzu sugerowało, że nie będzie to stanowiło żadnego problemu. Jedna albo dwie strugi mogły naturalnie wylądować na podłodze, ale…

– Tak to już jest na wojnie – powiedział i zaskakując sam siebie, wybuchnął ochrypłym śmiechem. – A jeśli idzie o deskę klozetową… nie muszę jej, kurwa, trzymać. Mam lepszy pomysł.

Nie był Herkulesem, ale zarówno uchylona do połowy deska, jak i mocujące ją do ławki zawiasy były z plastiku – deska i klapa z czarnego, zawiasy z białego. Cała ta cholerna kabina była naprawdę tanim prefabrykowanym wyrobem, nie musiał być wielkim specjalistą budowlanym, żeby to spostrzec, i, w przeciwieństwie do ścian i drzwi, nie było blachy na siedzeniu i jego mocowaniach. Wydawało mu się, że zdoła je bez trudu oderwać, a skoro mógł to zrobić, z pewnością to zrobi – choćby po to, by rozładować w jakiejś części lęk i wściekłość.

Curtis złapał klapę i uniósł ją, mając zamiar szarpnąć w bok znajdujące się pod nią siedzisko. Zamiast tego znieruchomiał, wbijając wzrok w okrągłą dziurę oraz znajdujący się za nią zbiornik, i starając się zrozumieć, co widzi.

A widział coś, co wyglądało jak światło dnia.

Przyglądał mu się ze zdziwieniem, czując, jak powoli budzi się w nim nadzieja. Z początku myślał, że to fluorescencyjna farba lub zwykłe złudzenie optyczne. To drugie przekonanie wzmocniło się, gdy jasna kreska zaczęła gasnąć. Stawała się coraz mniejsza i niniejsza…

I nagle, kiedy już miała zniknąć, pojawiła się ponownie: linia światła tak jasnego, że widział ją nawet przez zamknięte powieki.

To światło słoneczne. Dno kabiny – to, co było dnem, zanim Grunwald ją przewrócił – wychodziło na wschód, dokładnie tam, gdzie wzeszło właśnie słońce.

A dlaczego przed chwilą światło zgasło?

– Bo słońce zaszło za chmurę – odpowiedział sam sobie i odgarnął spocone włosy z czoła. – A teraz z powrotem zza niej wyszło.

Sprawdził, czy ta hipoteza nie jest skażona miazmatami myślenia życzeniowego, i żadnych nie odnalazł. Dowód miał przed oczyma: słoneczny blask prześwitujący przez cienką szparę w dnie zbiornika na odchody. A może to było pęknięcie. Gdyby udało mu się tam dostać i poszerzyć to pęknięcie, ten jarzący się otwór na świat…

Nie licz na to.

Żeby się tam dostać, musiałby…

To niemożliwe, pomyślał. Jeśli myślisz o wpełznięciu przez otwór do zbiornika na odchody – niczym jakaś Alicja do unurzanej w gównie krainy czarów – przemyśl to ponownie. Może dałbyś radę, gdybyś był chudym dzieciakiem, jakim kiedyś byłeś, ale tego dzieciaka nie ma już od trzydziestu pięciu lat.

To prawda. Był jednak nadal szczupły – chyba głównie dzięki przejażdżkom rowerowym – i wydawało mu się, że zdoła wpełznąć przez otwór do środka. Niewykluczone, że nie będzie to wcale takie trudne.

A czy zdoła się wydostać z powrotem?

Cóż… jeżeli uda mu się jakoś powiększyć tę szparę, być może nie okaże się to wcale konieczne.

– Zakładając, że w ogóle tam wejdę – rzekł. Pusty żołądek podszedł mu nagle do gardła i po raz pierwszy, odkąd przybył do malowniczej Durkin Grove Village, zachciało mu się rzygać. Rozumowałby jaśniej, gdyby wsadził sobie do gardła dwa palce i…

– Nie – powiedział krótko i szarpnął lewą ręką klapę i siedzisko. Zawiasy zatrzeszczały, ale nie puściły. Zrobił to samo oburącz. Włosy ponownie opadły mu na czoło i szarpnął niecierpliwie głową, by je stamtąd strząsnąć. Szarpnął ponownie. Deska klozetowa trzymała się jeszcze przez chwilę, a potem się oderwała. Jeden z dwóch plastikowych zawiasów wpadł do zbiornika. Drugi, pęknięty w połowie, potoczył się po drzwiach, na których Curtis klęczał.

Cisnął deskę klozetową na bok i zajrzał do zbiornika, opierając dłonie na ławce. Pierwszy powiew zatrutej atmosfery kazał mu się cofnąć z grymasem na ustach. Zdawało mu się, że przywykł już do tego smrodu (albo stępiały nań jego zmysły), ale wcale tak nie było, przynajmniej nie w momencie, gdy znalazł się tak blisko jego źródła. Ponownie zaczął się zastanawiać, kiedy po raz ostatni opróżniono to cholerstwo.

Spójrz na to od jaśniejszej strony: minęło również sporo czasu, odkąd ostatnio ktoś z niego korzystał.

Może i tak, jednak Curtis nie był pewien, czy to w jakimś stopniu ułatwia sytuację. Tam na dole w resztkach płynu dezynfekcyjnego nadal pływało sporo tych rzeczy – nadal pływało sporo gówna. Nawet w przyćmionym świetle nie można było mieć co do tego żadnych wątpliwości. No i była jeszcze kwestia wydostania się z powrotem. Prawdopodobnie powinno mu się to udać – skoro da radę przejść w jedną stronę, prawie na pewno zdoła przejść w drugą – lecz łatwo było sobie wyobrazić, jak będzie potem wyglądał: zrodzone z łajna, cuchnące monstrum, nie człowiek z błota, ale człowiek z gówna.

Pytanie brzmiało, czy miał jakiś inny wybór.

Owszem, miał. Mógł siedzieć tutaj dalej, przekonując sam siebie, że ratunek w końcu jednak nadejdzie. Że nadjedzie kawaleria jak w ostatniej scenie starego westernu. Bardziej prawdopodobne wydawało mu się jednak, że wróci tutaj Skurwysyn, żeby upewnić się, czy nadal… jak on to powiedział? Czy nadal jest mu wygodnie w jego małym domciu. Coś w tym rodzaju.

To zadecydowało. Spojrzał na dziurę w ławce, ciemny cuchnący otwór z kreską światła, która zbudziła w nim nadzieję. Nadzieję tak samo cienką, jak to światło. Zaczął kalkulować. Najpierw prawą rękę, potem głowę. Lewą rękę musiał przycisnąć do ciała, aż wpełznie do pasa. Potem, uwolniwszy lewą rękę…

A co będzie, jeśli nie zdoła jej uwolnić? Wyobraził sobie, jak tkwi z prawą ręką w zbiorniku, lewą przyciśniętą do ciała i tułowiem, który blokuje otwór, a tym samym dopływ powietrza, jak umiera pieską śmiercią dławiąc się, miotając nad bulgoczącym tuż pod nim szlamem i mając przed oczyma zwodniczą kreskę światła, która go skusiła.

Wyobraził sobie, jak ktoś odnajduje jego ciało wciśnięte w otwór toalety, ze sterczącym w górę tyłkiem i nogami, jak ogląda na ścianach brązowe ślady tenisówek, które pozostawił, wierzgając w agonii. Wyobraził sobie, jak ta osoba – być może inspektor skarbowy, bête noire Skurwysyna – mówi: „Ja pierdolę, musiał tam upuścić coś naprawdę wartościowego”.

Całkiem śmieszne, ale Curtisowi nie było wcale do śmiechu.

Jak długo tam klęczał, zaglądając do zbiornika? Nie wiedział – jego zegarek leżał w gabinecie obok komputerowej myszki – lecz ból w udach wskazywał, że trochę to trwało. I światło stało się znacznie jaśniejsze. Słońce wzeszło już nad horyzont i wkrótce jego więzienie zmieni się ponownie w łaźnię parową.