– Muszę tam wejść – powiedział i otarł pot z policzków wewnętrzną stroną dłoni. – To jedyne wyjście.
Mimo to nadal się nie ruszał, ponieważ przyszła mu do głowy kolejna myśl.
A jeśli jest tam wąż?
A jeśli Skurwysyn, spodziewając się, że jego wiedźmowaty wróg wpadnie na taki pomysł, wrzucił tam węża? Na przykład mokasyna, który w tym momencie mocno śpi pod warstwą chłodnych ludzkich odchodów? Ugryziony przez mokasyna w rękę (która będzie mu puchnąć w miarę wzrostu temperatury) umrze powolną bolesną śmiercią. Ugryziony przez węża koralowego, umrze szybko, ale cierpiąc jeszcze większy ból; jego serce będzie przyspieszać, stawać, przyspieszać, aż w końcu ostatecznie się zatrzyma.
Nie ma tam żadnych węży. Może jakieś robale, ale nie węże. Widziałeś go i słyszałeś. Nie zaplanował tak dokładnie wszystkiego. Jest zbyt chory, zbyt obłąkany.
Może tak, a może nie. Bardzo trudno rozgryźć wariatów. Są nieobliczalni.
– Dwójki, walety, facet z toporem, siódemki biorą wszystko – mruknął Curtis. Tao Skurwysyna. W jednej kwestii nie miał wątpliwości: jeżeli nie spróbuje tam wejść, prawie z całą pewnością zginie tutaj, po drugiej stronie. A śmierć od ukąszenia węża może być szybsza i bardziej miłosierna.
– Muszę – powtórzył, jeszcze raz ocierając policzki. – Muszę.
Pod warunkiem że nie utknie w połowie w środku i w połowie na zewnątrz. To byłaby okropna śmierć.
– Nie utkniesz – powiedział. – Zobacz, jaki to wielki otwór. Ten sracz zbudowali dla obżerających się pączkami, przemierzających tysiące mil szoferów ciężarówek.
Mówiąc to, nie mógł powstrzymać chichotu, jednak więcej w nim było histerii niż wesołości. Otwór toalety nie wydawał mu się duży; wydawał się mały. Prawie mikroskopijny. Wiedział, że to kwestia percepcji, na którą wpływ miało odczuwane przez niego zdenerwowanie – nie tylko zdenerwowanie, ale strach, śmiertelny lęk – lecz to, że o tym wiedział, niewiele mu pomagało.
– Tak czy inaczej muszę to zrobić – mruknął. – Naprawdę nie mam innego wyjścia.
I ostatecznie pewnie to nic nie da… jednak wątpił, by ktoś zawracał sobie głowę i obijał blachą zbiornik od spodu. I to zdecydowało.
– Niech Bóg ma mnie w swojej opiece – powiedział. Była to jego pierwsza modlitwa od prawie czterdziestu lat. – Boże, proszę, nie daj mi utknąć.
Wsunął w dziurę prawą rękę, a potem głowę (nabierając najpierw głęboko w płuca lepszego powietrza), następnie przycisnął lewą rękę do boku i wślizgnął się do środka. Lewe ramię na chwilę utknęło w otworze, ale zanim zdążył wpaść w panikę i wycofać się – w jakiejś części rozumiał, że to krytyczny moment, punkt, z którego nie ma powrotu – wprawił w ruch cały korpus, jakby wykonywał taniec Watusi, i ramię przecisnęło się dalej. W tym momencie tkwił aż po pas w śmierdzącym zbiorniku. Teraz, kiedy jego biodra – szczupłe, lecz jednak istniejące – zatkały cały otwór, zrobiło się tam ciemno jak w piekle. Kreska światła wydawała się kołysać urągliwie tuż przed jego oczyma. Niczym miraż.
O Boże, nie pozwól, żeby to był miraż.
Zbiornik miał głębokość jakichś czterech stóp, może odrobinę więcej. Większy niż bak samochodu, lecz nie tak duży – niestety! – jak skrzynia pick-upa. Curtis nie mógł tego stwierdzić na pewno, jednak zdawało mu się, że jego włosy dotykają powierzchni zdezynfekowanej wody, a czubek głowy dzieli tylko kilka cali od wypełniającego dno gnoju. Lewą rękę miał nadal przygwożdżoną do boku. Teraz na wysokości nadgarstka. Nie mógł jej wyswobodzić. Wiercił się na wszystkie strony, ale ręka nie chciała przesunąć się dalej. Spełniały się jego najgorsze obawy: utknął. Jednak utknął. Utknął głową w dół w cuchnącej ciemności.
Ogarnęła go panika. Wyciągnął przed siebie wolną rękę, w ogóle o tym nie myśląc, po prostu to robiąc. Przez chwilę widział swoje palce obrysowane światłem wpadającym przez dno zbiornika, które teraz zwrócone było ku wschodowi słońca, a nie ku ziemi. Światło było tam, tuż przed nim. Próbował je złapać. Pierwsze trzy palce młócącej powietrze dłoni były zbyt duże, by zmieścić się w wąskiej szczelinie, ale udało mu się zaczepić o nią najmniejszym. Podciągnął się, czując, jak ostra krawędź – nie wiedział, metalowa czy plastikowa – najpierw wbija mu się w skórę, a potem ją rozrywa. Nie przejmował się tym. Podciągnął się mocniej.
Jego biodra przecisnęły się przez otwór niczym korek wyskakujący z butelki. Razem z nimi przecisnęła się lewa ręka, lecz stało się to zbyt szybko, by zdążył wyciągnąć ją w dół i uchronić się przed upadkiem. Runął głową w gówno.
Wynurzył się z niego, krztusząc i wymachując rękami. Miał wrażenie, że nos wypełnia mu płynny smród. Kaszląc i spluwając, uświadomił sobie, że dopiero teraz znalazł się w bardzo trudnym położeniu. Toaleta wydawała mu się ciasna? Śmieszne. Toaleta to były otwarte przestrzenie. Toaleta była Dzikim Zachodem, australijskim buszem, mgławicą Końskiego Łba. A on porzucił ją, by wczołgać się do ciemnego łona wypełnionego rozkładającym się gównem.
Wytarł twarz i rozpostarł ręce, opierając je o obie ściany. Spod palców ściekała mu ciemna ciecz. Z piekących oczu płynęły łzy. Otarł je najpierw jedną, a potem drugą ręką. Miał zapchane nozdrza. Wsadził w nie małe palce – czuł, jak z tego u prawej ręki płynie krew – i wydmuchał nos najmocniej, jak mógł. Teraz mógł przynajmniej odetchnąć, jednak kiedy to zrobił, smród, który wypełniał zbiornik, skoczył mu do gardła i wbił szpony w żołądek. Z jego gardła wydobył się głęboki charkot.
Weź się w garść. Po prostu weź się w garść, albo wszystko na nic.
Oparł się plecami o oblepioną kałem ścianę zbiornika i zaczął łapać powietrze ustami, lecz to też niewiele pomogło. Tuż nad nim była owalna perła światła. Otwór toalety, przez który ogarnięty szaleństwem, się przeczołgał. Znowu targnęły nim torsje. Przypominały odgłosy, jakie wydaje w upalny dzień zły pies, próbujący szczekać i dławiony przez zbyt ciasną obrożę.
Co będzie, jeśli nie zdołam się opanować? Jeśli nie zdołam powstrzymać torsji? Dostanę ataku.
Był zbyt przerażony i oszołomiony, żeby myśleć, więc ciało pomyślało za niego. Obrócił się na kolanach, co nie okazało się takie łatwe – boczna ściana zbiornika, stanowiąca wcześniej jego dno, była śliska – lecz jednak możliwe. Przystawił usta do szpary w dnie i zaczął przez nią oddychać. Robiąc to, przypomniał sobie historię, którą usłyszał lub przeczytał w podstawówce, o Indianach, którzy chowali się przed swoimi wrogami, kładąc na dnie płytkiego stawu. Leżeli tam i oddychali przez słomki. Można to zrobić. Można to zrobić, jeśli zachowa się spokój.
Zamknął oczy. Powietrze, którym oddychał przez szparę, było niebiańsko słodkie. Jego walące wściekle serce zaczęło się powoli uspokajać.
Możesz wrócić. Jeśli udało ci się przecisnąć w jedną stronę, uda ci się i w drugą. A przejście z powrotem będzie łatwiejsze, ponieważ jesteś teraz…
– Jestem teraz śliski – powiedział i zaśmiał się spazmatycznie… ale jego odbijający się głuchym echem w ciasnej przestrzeni śmiech ponownie napełnił go przerażeniem.
Kiedy poczuł, że w jakimś stopniu panuje nad sobą, otworzył oczy, które zdążyły przywyknąć do mroku. Zobaczył swoje oblepione ekstrementami ramiona i zwisającą z prawej ręki wstęgę papieru toaletowego – ściągnął ją. Przypuszczał, że przyzwyczaił się do takich rzeczy. Przypuszczał, że ludzie potrafią się przyzwyczaić do wszystkiego, jeśli muszą. Nie była to szczególnie krzepiąca myśl.