Zanim zabrał się do śruby po lewej stronie szpary – która była teraz o dwa cale dłuższa – wytarł do czysta metalowy identyfikator połą koszuli (na tyle, na ile to było możliwe; koszula była tak samo brudna jak on i kleiła mu się do skóry) i delikatnie go pocałował.
– Jeśli to się uda, oprawię cię w ramki – powiedział. – Proszę, niech to się uda, dobrze? – dodał po chwili.
Wsunął skraj identyfikatora w nacięcie śruby i przekręcił. Ta była mocniej dokręcona niż pierwsza… ale nie aż tak mocno. I kiedy już zaczęła się obracać, szybko wyszła.
– Jezu – szepnął Curtis. Znowu płakał; zmienił się po prostu w cieknący kran. – Czyżbym miał się jednak stąd wydostać, Bets? Naprawdę?
Wrócił na prawą stronę i zaczął odkręcać następną śrubę. Robił to na przemian, najpierw lewą potem prawą, odpoczywając, kiedy zmęczyła mu się dłoń, zaciskając ją i rozprostowując, aż minął skurcz. Przeżył tutaj dwadzieścia cztery godziny i nie zamierzał się teraz spieszyć. Nie chciał zwłaszcza ponownie upuścić kółka z kluczem. Przypuszczał, że zdoła je znaleźć, obszar był nieduży, lecz mimo to nie chciał ryzykować.
Prawa-lewa, prawa-lewa, prawa-lewa.
I powoli, w miarę jak mijał ranek i zbiornik na odchody się nagrzewał, przez co smród stawał się coraz gęstszy i ohydnie intensywny, wydłużała się szpara w jego dnie. Curtis odkręcał śruby, przybliżając moment, w którym będzie mógł wyjść, ale nie zamierzał się spieszyć. To, żeby się nie spieszyć i nie stawać dęba niczym spłoszony koń, było ważne. Ponieważ mógł coś spieprzyć, to prawda, lecz również dlatego, że ucierpiała jego duma i godność własna – to, co sprawiało, że był tym, kim był.
Niezależnie od kwestii godności własnej diabeł się cieszy, jak się człowiek spieszy.
Prawa-lewa, prawa-lewa, prawa-lewa.
Krótko przed południem pęknięcie w oblepionym brudem zbiorniku przenośnej toalety otworzyło się, zamknęło, a potem ponownie otworzyło i zamknęło. Przez chwilę nic się nie działo. Następnie rozwarło się na całej długości czterech stóp i pojawił się w nim czubek głowy Curtisa Johnsona. Głowa cofnęła się i przy akompaniamencie trzasków i stuków Curtis zabrał się z powrotem do pracy, odkręcając kolejne śruby: trzy po lewej i trzy po prawej stronie.
Po pewnym czasie pęknięcie znowu się rozwarło i ukazały się w nim zmierzwione, umazane na brązowo włosy. Głowa zaczęła się powoli przeciskać przez otwór. Jedno ucho otarło się do krwi o krawędź, policzki i usta rozpłaszczyły się, jakby ściągane w dół przez jakąś straszliwą siłę grawitacji. Curtis wrzasnął i odepchnął się stopami, bojąc się, że dopiero teraz utknie w połowie na zewnątrz i w połowie wewnątrz zbiornika na odchody. Jednak mimo ogarniającej go paniki nie mógł nie poczuć, jak słodkie jest powietrze: gorące i wilgotne, najlepsze, jakim kiedykolwiek oddychał.
Kiedy wydostał ze środka ramiona, na chwilę przerwał i ciężko dysząc, popatrzył na zgniecioną puszkę po piwie leżącą nie dalej niż dziesięć stóp od jego spoconej, zakrwawionej głowy. Jej widok wydawał mu się cudem. A potem odepchnął się znowu nogami, wykrzywiając usta i napinając ścięgna na szyi. Zadzior na krawędzi rozerwał mu z głośnym trzaskiem koszulę na plecach. Prawie tego nie zauważył. Tuż przed nim rosła mała, niespełna czterostopowa karłowata sosenka. Nachylił się i złapał najpierw jedną, a potem drugą ręką jej cienki, lepki od żywicy pień. Przez chwilę odpoczywał, świadom, że ma podrapane i krwawiące łopatki, a potem po raz ostatni odepchnął się stopami, ciągnąc jednocześnie za pień.
Przez chwilę myślał, że wyrwie sosnę z korzeniami, ale do tego nie doszło. Poczuł rozrywający ból w pośladkach, gdy szczelina, przez którą się przeciskał, ściągnęła mu spodnie aż do tenisówek. Żeby wydostać się w całości, musiał się bez przerwy podciągać i wić, i w trakcie tych czynności zgubił buty. A kiedy zbiornik wypuścił w końcu jego lewą stopę, nie chciało mu się wierzyć, że jest naprawdę wolny.
Nagi z wyjątkiem bokserek (przekrzywionych, z zerwaną gumką i podartym siedzeniem, które odsłaniało krwawiące pośladki) i jednej białej skarpetki przewrócił się na plecy i popatrzył szeroko otwartymi oczami w niebo. I zaczął krzyczeć. Dopiero kiedy prawie całkiem ochrypł, zdał sobie sprawę, że powtarza bez przerwy tylko jedno słowo: Żyję! Żyję! Żyję! Żyję!
Dwadzieścia minut później wstał i pokuśtykał do stojącego na betonowych bloczkach nieczynnego biura budowy, w którego cieniu stała kałuża po wczorajszym deszczu. Drzwi były zamknięte, ale przy stopniach z surowych desek leżało trochę więcej bloczków. Jeden z nich pękł na dwie części. Curtis podniósł mniejszy kawałek i walił nim w zamek drzwi tak długo, aż się otworzyły i w nozdrza uderzyło go stęchłe, gorące powietrze.
Przed wejściem do środka odwrócił się i przez chwilę patrzył na toalety po drugiej stronie drogi. Jasny błękit nieba odbijał się w kałużach niczym w okruchach brudnego zwierciadła. Pięć przenośnych toalet, trzy stojące, dwie leżące w rowie. O mało nie zginął w tej po lewej stronie. I chociaż stał tam tylko w podartych bokserkach i jednej skarpetce, umazany gównem i krwawiący chyba w stu miejscach, ta historia już teraz wydawała się czymś nierealnym. Złym snem.
Biuro było częściowo puste – lub częściowo splądrowane, zapewne dzień albo dwa przed ostatecznym zamknięciem budowy. Nie było ścianek działowych; miał przed sobą jedno długie pomieszczenie z biurkiem, dwoma krzesłami i kupioną na wyprzedaży kanapą w przedniej części. W tylnej części był stos kartonów wypełnionych papierami, stojąca na podłodze zakurzona maszyna sumująca, mała niepodłączona do gniazdka lodówka, radio oraz obrotowy fotel z przyklejoną z tyłu kartką z napisem ZACHOWAĆ DLA JIMMY’EGO.
Była tam również szafa z uchylonymi drzwiami, ale zanim do niej zajrzał, otworzył lodówkę. W środku były cztery butelki wody mineralnej Zephyr, w tym jedna otwarta i w trzech czwartych pełna. Curtis złapał jedną z pełnych i wypił ją całą duszkiem. Była ciepła, ale smakowała jak woda, która płynie w rzekach królestwa niebieskiego. Kiedy odsunął butelkę od ust, poczuł skurcz w żołądku. Podbiegł do drzwi, złapał się za framugę i zwymiotował wodę na schody.
– Popatrz, mamo, nie muszę wsadzać palców! – zawołał. Łzy ciekły mu po brudnej twarzy. Mógł chyba zwymiotować na podłogę pustego baraku, lecz nie chciał przebywać w pomieszczeniu, w którym są jego wymioty. Nie po tym, co się wydarzyło.
Właściwie mam zamiar nigdy już się nie wypróżniać, pomyślał. Od tej pory będę to robił metodą religijną: niepokalanej ewakuacji.
Drugą butelkę wody wypił nieco wolniej i udało mu się utrzymać płyn w żołądku. Sącząc ją, zajrzał do szafy. Były w niej dwie pary brudnych spodni i kilka leżących w kącie równie brudnych koszul. Curtis domyślił się, że w miejscu, gdzie były teraz kartony, mogła stać pralka z suszarką. A może był jeszcze jeden barak, który później odholowano. Nie obchodziło go to. Zainteresowały go za to dwa kupione na wyprzedaży kombinezony, jeden wiszący na drucianym wieszaku, drugi na haczyku. Ten ostatni wydawał się zdecydowanie za duży, ale ten na wieszaku mógł na niego pasować. I z grubsza pasował. Musiał zawinąć dwa razy nogawki i przypuszczał, że wygląda w nim bardziej jak farmer John po karmieniu świń aniżeli odnoszący sukcesy inwestor giełdowy, jednak specjalnie mu to nie przeszkadzało.
Mógł zadzwonić na policję, ale przypuszczał, że po tym, co przeszedł, ma prawo do większej satysfakcji. O wiele większej.
– Wiedźmy nie dzwonią na policję – mruknął. – Zwłaszcza my, pedalskie wiedźmy.