Jego skuter nadal stał na dworze, lecz Curtis nie miał jeszcze zamiaru odjeżdżać. Po pierwsze zbyt wiele osób zobaczyłoby umazanego błotem człowieka na czerwonej vespie granturismo. Nie sądził, by któraś z nich wezwała policję… ale mogli się śmiać. Nie chciał, żeby ktoś go zauważył, i nie chciał, by ktoś się z niego śmiał. Nawet za jego plecami.
Poza tym był zmęczony. Bardziej zmęczony niż kiedykolwiek w życiu.
Położył się na kupionej na wyprzedaży kanapie i podsunął pod głowę jedną z poduszek. Drzwi do baraku zostawił wcześniej otwarte i wpadał przez nie lekki wiaterek, głaszcząc jego brudną skórę delikatnymi palcami. Miał na sobie wyłącznie kombinezon. Przed włożeniem go zdjął brudne bokserki i skarpetkę.
W ogóle nie śmierdzę, pomyślał. Czy to nie zdumiewające?
A potem zapadł w głęboki kamienny sen. Przyśniła mu się Betsy przynosząca dynks dla idiotów z podzwaniającymi przy obroży identyfikatorami. Wziął od niej pilota, a kiedy wycelował nim w telewizor, zobaczył zaglądającego przez okno Skurwysyna.
Obudził się po czterech godzinach, spocony i sztywny, z piekącą wszędzie skórą. Na dworze grzmoty zapowiadały zaczynającą się punktualnie burzę. Curtis zszedł bokiem po prowizorycznych schodkach niczym starzec cierpiący na artretyzm. Czuł się jak starzec cierpiący na artretyzm. A potem usiadł i spojrzał na pociemniałe niebo i na przenośną toaletę, z której udało mu się wydostać.
Kiedy zaczęło padać, zdjął z siebie kombinezon, cisnął go do środka, żeby nie zamókł, i stanął nagi w ulewie, ze zwróconą ku niebu uśmiechniętą twarzą. Uśmiech nie zniknął z niej nawet wtedy, kiedy błyskawica trafiła tuż obok Durkin Grove Village, dość blisko, by w powietrzu rozszedł się zapach ozonu. Czuł się całkowicie, cudownie bezpieczny.
Zimny deszcz obmył go prawie do czysta i kiedy zelżał, Curtis wszedł powoli do baraku, wytarł się i włożył z powrotem kombinezon. A kiedy zza chmur wyjrzało popołudniowe słońce, ruszył niespiesznie pod górę tam, gdzie stał jego skuter. W prawej ręce trzymał kluczyk, ściskając między kciukiem i palcem wskazującym porysowany teraz identyfikator Betsy.
Vespa nie przywykła do tego, żeby zostawiano ją na deszczu, ale była poczciwą maszyną i zapaliła już za drugim razem. Chwilę później jej silnik wydawał równy, pogodny pomruk. Curtis wsiadł na nią boso i bez kasku, wolny jak ptak. Kiedy wracał w ten sposób na Turtle Island, wiatr rozwiewał mu brudne włosy i wydymał nogawki kombinezonu. Zobaczył kilka samochodów i bez żadnych problemów przejechał przez autostradę.
Zastanawiał się, czy przed złożeniem wizyty Grunwaldowi nie wziąć dwóch aspiryn, poza tym jednak czuł się lepiej niż kiedykolwiek.
O siódmej wieczorem po popołudniowym deszczu zostało tylko wspomnienie. Mniej więcej za godzinę miłośnicy zachodów słońca z Turtle Island mieli zgromadzić się na plaży na codziennym przedstawieniu i spodziewano się, że będzie wśród nich Tim Grunwald. W tym momencie Tim leżał jeszcze w wannie na swoim patiu, z zamkniętymi oczyma i szklanką dżinu z tonikiem w zasięgu dłoni. Przed zażyciem kąpieli wziął percocet, wiedząc, że pomoże mu, gdy trzeba będzie odbyć krótką przechadzkę na plażę, jednak nadal znajdował się w stanie sennego ukontentowania, które sprawiało, że prawie nie potrzebował środków przeciwbólowych. To mogło się zmienić, lecz na razie doszedł do wniosku, że od wielu lat nie czuł się tak dobrze. Owszem, groziła mu finansowa katastrofa, ale zgromadził dość gotówki, by nie odmawiać sobie niczego w czasie, który mu pozostał. Co ważniejsze zajął się pedziem, który ściągnął na niego te wszystkie nieszczęścia. Dzyń-dzyń, podła wiedźma była już ma…
– Cześć, Grunwald. Cześć, ty skurwysynu.
Grunwald otworzył oczy. Stojąca między nim i zachodzącym słońcem ciemna postać wyglądała jak wycięta z czarnego papieru. Albo z pogrzebowej krepy. Przypominała z wyglądu Johnsona, lecz było to niemożliwe: Johnson tkwił uwięziony w przewróconej toalecie, Johnson albo zdychał, albo zdechł już w sraczu. Poza tym taki fagasowaty elegancik jak Johnson nigdy nie pokazałby się ubrany niczym statysta z humorystycznego programu dla rolników. To był sen, to musiał być sen. Tyle że…
– Nie śpisz? To dobrze. Nie chcę, żebyś teraz spał.
– Johnson? – Grunwalda stać było tylko na cichy szept. – To nie jesteś ty, prawda?
W tym momencie postać lekko się poruszyła – dokładnie na tyle, żeby zachodzące słońce oświeciło jej podrapaną twarz – i Grunwald zobaczył, że to jednak Johnson. I cóż takiego trzymał w ręku?
Curtis spostrzegł, w co takiego wpatruje się Skurwysyn, i specjalnie się przesunął, żeby słońce oświetliło i ten przedmiot. Grunwald zorientował się, że to suszarka do włosów. To była suszarka do włosów, a on siedział zanurzony po szyję w wannie z gorącą wodą.
Złapał się jej krawędzi, chcąc wstać, lecz Johnson przydeptał mu rękę. Grunwald krzyknął i cofnął ją. Stopa Johnsona była bosa, ale nadepnął go piętą i zrobił to mocno.
– Podobasz mi się tam, gdzie jesteś – rzekł z uśmiechem. – Ty na pewno chciałbyś powiedzieć to samo o mnie, jednak jak widzisz, udało mi się wydostać. I przyniosłem ci nawet prezent. Wpadłem specjalnie do domu, żeby go zabrać. Dlatego nie możesz mi odmówić; jest bardzo mało używany i idąc tutaj, wydmuchałem z niego cały gejowski proszek. Idąc przez tylne podwórko. To miło, że wyłączyłeś tego głupiego elektrycznego pastucha, który zabił mojego psa. Proszę bardzo.
Mówiąc to, Curtis wrzucił suszarkę do wanny z gorącą wodą.
Grunwald wrzasnął i próbował ją złapać, lecz nie zdołał. Suszarka wpadła do wody i obracając się wokół własnej osi, poszła na dno. Po drodze uderzyła o chude nogi Grunwalda, który nadal krzycząc, podkurczył je, przekonany, że porazi go prądem.
– Spokojnie – powiedział Johnson, nadal się uśmiechając, po czym odpiął najpierw jedno, a potem drugie zapięcie kombinezonu. Nogawki opadły mu aż do kostek. Pod spodem był nagi. Skórę pod pachami i po wewnętrznej stronie ud w dalszym ciągu miał zabrudzoną odchodami ze zbiornika. W pępku tkwiła mu brązowa pecyna czegoś ohydnego. – Nie była włączona do gniazdka. Nie wiem nawet, czy ten stary numer z suszarką w wannie nadal jest skuteczny. Chociaż muszę przyznać, że gdybym miał przedłużacz, chętnie przeprowadziłbym eksperyment.
– Zostaw mnie – wychrypiał Grunwald.
– Nie. Chyba cię nie zostawię – odparł Johnson. Uśmiechając się, przez cały czas się uśmiechając. Grunwald zastanawiał się, czy facet nie zwariował. On sam zwariowałby w okolicznościach, w jakich zostawił Johnsona. Jak się stamtąd wydostał? Jak, na Boga Ojca? – Dzisiejszy deszcz zmył większość gówna, ale nadal jestem dość brudny. Jak widzisz.
Johnson spostrzegł obrzydliwą pecynę w swoim pępku, wydłubał ją palcem niczym gil z nosa i wrzucił niedbałym ruchem do wanny.
Maź wylądowała na policzku Grunwalda, brązowa i śmierdząca. I zaczęła ściekać w dół. Wielki Boże, to było gówno. Skurwysyn wrzasnął ponownie, tym razem z obrzydzenia.
– Piłka w siatce – rzucił z uśmiechem Johnson. – Niezbyt to miłe, prawda? I chociaż właściwie już tym nie śmierdzę, nie chcę na to patrzeć. Więc bądź dobrym sąsiadem i daj się wykąpać.
– Nie! Nie, nie możesz…
– Dzięki – zawołał Johnson i wskoczył do wanny.
Rozległ się głośny plusk. Grunwald poczuł, jak w nozdrza wpada mu ohydny zapach. Facet cuchnął. Grunwald próbował odsunąć się w drugi kąt wanny, migając chudymi białymi piętami nad powierzchnią spienionej wody. Opalenizna na jego równie chudych goleniach wyglądała jak ciemnoszare nylonowe pończochy. Wystawił rękę za krawędź wanny, ale Johnson złapał go za szyję podrapaną, lecz straszliwie silną ręką i wciągnął z powrotem do wody.