– Nieźle – wyszeptał za jej plecami Shane. – Ale żulernia.
Claire też miała takie wrażenie. Tutejsi ludzie byli przerażający. Najmłodszą osobą, poza nimi, była zasuszona, zbyt mocno opalona chuda kobieta około trzydziestki, ubrana w kusy top i postrzępione u dołu szorty. I była wytatuowana, bardzo. Wszyscy inni byli starsi, więksi, groźniejsi i niepokojąco skupieni na przybyszach.
I wtedy do wnętrza weszła Eve, w całej swojej gotyckiej krasie, przeskakując z jednej obutej w martensy nogi na drugą.
– Łazienka? – zapytała wielkiego, brodatego faceta za barem. Skrzywił się, po czym sięgnął pod blat i wyciągnął klucz przymocowany do dużego kawałka żelaza.
– Dziękuję. – Eve złapała klucz i pobiegła przez ciemny korytarz w stronę napisu „Toalety". Claire miała wątpliwości, czy zdobyłaby się na coś takiego, bez względu na to, jak bardzo chciałoby jej się siusiu. To nie wyglądało na bezpieczne miejsce, nie wspominając już o czystości.
Michael wszedł ostatni i ogarnął całą sytuację jednym wprawnym spojrzeniem. Uniósł brwi i spojrzał na Shane'a. Ten wzruszył ramionami i rzekł:
– Taa, wiem. Nieźle, co?
– Zajmijmy stolik – zaproponował Michael. – I zamówmy coś do jedzenia.
Claire domyśliła się, że Michael zakłada, że jak zostawią tu trochę pieniędzy, to miejscowi będą ich bardziej lubić. Jakoś nie wierzyła, że to zadziała. Spostrzegła tabliczki porozwieszane we wnętrzu: „Jeśli wyciągniesz broń, my zrobimy to szybciej". „Kontrola broni oznacza, że trafiasz w to, w co celujesz". „Nie ma przejścia – do łamiących zakaz strzelamy, do tych, co przeżyli, strzelamy jeszcze raz".
– Jakoś nie jestem głodna. – Ale Michael miał rację. To było jedyne rozwiązanie, jeśli nie chcieli siedzieć w samochodzie. – Może coś do picia. Mają colę, prawda?
– Claire, ludzie w Botswanie mają colę. Jestem przekonany, że na zadupiu w Teksasie też mają colę.
Kiedy wreszcie usiedli w jednym z niechlujnych, plastikowych boksów, wciąż obserwowani przez miejscowych, dołączyła do nich Eve. Była zdecydowanie bardziej zrelaksowana, pełna energii i bardziej… jak ona.
– Lepiej – zakomunikowała wszystkim, po czym przysiadła się do Michaela. – Mmm, zdecydowanie lepiej.
Objął ją ramieniem i się uśmiechnął. To było słodkie. Claire też się uśmiechnęła i przytuliła do Shane'a. – Jak było w łazience?
Eve przeszedł dreszcz.
– Nigdy więcej nie będziemy o tym wspominać.
– Tak podejrzewałam.
– Chcesz coś zjeść?
– O tak! Może mają lody?
Jedyne, czego jeszcze brakowało rozentuzjazmowanej Eve, to duża dawka cukru, ale lody były naprawdę dobrym pomysłem. Claire rozejrzała się za kelnerką i zobaczyła jedną opierającą się o spękany kontuar, rozmawiającą z mężczyzną po drugiej stronie. Oboje wpatrywali się w Claire i jej przyjaciół i nie wyglądali zbyt przyjaźnie.
– Ehm, dzieciaki, może darujemy sobie lody i jednak wrócimy do samochodu?
– Zrezygnować z lodów? Ani myślę! – sprzeciwiła się Eve, machnęła ręką na kelnerkę i się uśmiechnęła. Claire się skrzywiła. – Wyluzuj. Zawsze dogaduję się z ludźmi.
– W Morganville!
– To bez różnicy – odparła Eve. Wciąż się uśmiechała, ale z coraz większym trudem, ponieważ kelnerka dalej się na nich gapiła i ani myślała się ruszyć. Eve podniosła głos. – Cześć. Chciałabym coś zamówić. Hop, hoop!
Zagapieni na nich kelnerka i jej rozmówca zdawali się przymurowani do swojego miejsca. I nagle ktoś ich zasłonił. Trzech mężczyzn, dużych i napakowanych, o bardzo nieprzyjaznych minach.
Shane, który do tej pory siedział rozwalony obok Claire, wyprostował się.
– Mamusia nie nauczyła dobrych manier? – zapytał pierwszy facet. – Czekajcie na swoją kolej. Sherry nie lubi, jak się na nią krzyczy.
Eve mrugnęła, po czym powiedziała:
– Ja nie…
– Skąd jesteście? – przerwał jej. Mężczyźni ustawili się w mur, odgradzając ich od reszty pomieszczenia. Shane i Michael wymienili spojrzenia. Wampir przestał obejmować Eve.
– Jedziemy do Dallas – odpowiedziała Eve tak wesoło, jakby sytuacja nie przerodziła się wcale z niewesołej w groźną. – Michael jest znanym muzykiem. Jedzie nagrać swoją płytę.
Faceci zarechotali. To nie był ładny dźwięk i Claire poznała go natychmiast – był niższy, ale tego samego typu, co śmiech Moniki Morrell i jej przyjaciółek, gdy zaczynały polowanie. To nie była wesołość. Raczej dziwna forma agresji – śmianie się z ciebie, nie z tobą.
– Muzyk, tak? Jesteś w jednej z tych chłoptasiowych kapel? – odezwał się drugi facet, niższy i bardziej przysadzisty, ubrany w brudną pomarańczową bejsbolówkę i poplamioną bluzę bez rękawów Uniwersytetu Teksaskiego. – My tu kochamy takie kapele.
– Jak ja spotkam kiedy tych Jonas Brothers, to dam im taki wycisk… – odezwał się trzeci mężczyzna. Wydawał się bardziej wkurzony niż pozostali, z oczami jak czarne dziurki w zasuszonej, sztywnej twarzy. – Dzieciak nie może przestać o nich nadawać.
– Doskonale cię rozumiem – przyznała Eve ze sztuczną słodyczą, na dźwięk której Claire znów się skrzywiła. – Od czasów New Kids on the Błock nie ma już kogo słuchać, prawda?
– Co? – Utkwił w niej spojrzenie tych ciemnych, martwych oczu.
– Och, więc nie jesteś też fanem New Kids on the Błock.
Jestem w szoku. No dobra, raczej nie Marilyn Manson, to może… Jessica Simpson? Albo… – Głos Eve ucichł, gdy Michael zacisnął jej dłoń na ramieniu. Odwróciła się do niego, a on pokręcił głową. – Rozumiem. Zamknąć się. Przepraszam.
– Czego chcecie?
– Twoja mała wampirza przyjaciółka musi się nauczyć, kiedy trzymać buzię na kłódkę.
– Kogo nazywasz małą? – zapytała Eve.
Shane westchnął.
– Eve, zamknij się.
Spojrzała na niego wkurzona, ale wykonała ruch, jakby zamykała usta na kluczyk, splotła ramiona na piersi i oparła się o krzesło.
Michael wpatrywał się w oczy trzeciego mężczyzny, tego wkurzonego. Walczyli na spojrzenia. Trwało to chwilę, aż Michael się odezwał:
– Dlaczego nie dacie mi i moim przyjaciołom zjeść lodów? Potem wrócimy do samochodu i odjedziemy. Nie chcemy problemów.
– Och, nie chcecie? Szarpidruty! – Wkurzony facet odsunął pozostałych dwóch i z impetem położył na stole dłonie, nachylając się nad Claire i jej przyjaciółmi. – To po co tu przyszliście?
– Na lody? – odpowiedziała bardzo cichutko Eve.
– Mówiłem, żebyś się zamknęła. – Spróbował ją uderzyć wierzchem dłoni.
Tylko spróbował, bo Michael pochylił się w ułamku sekundy i złapał rękę mężczyzny tali szybko, że Claire nawet tego nie zauważyła. Atakujący najwyraźniej też nie, bo wyglądał na lekko zaskoczonego, że nie może ruszyć ręką i dopiero po chwili zorientował się, co się dzieje, i spojrzał na Michaela.
– Nie – odezwał się Michael. Powiedział to spokojnie, ale zabrzmiało to jak ostrzeżenie. – Jeśli jeszcze raz spróbujesz ją skrzywdzić, to wyrwę ci ramię.
Nie żartował. Kłopot w tym, że tu nikt nie żartował. Podczas gdy Michael przytrzymywał wkurzonego faceta, ten w pomarańczowej czapce sięgnął do kieszeni, otworzył duży, błyszczący składany nóż i złapał Eve za włosy. Pisnęła, uniosła podbródek i próbowała go kopnąć. Doskonale unikał jej ciosów. Tak jakby miał to wyćwiczone.
– Puść Berle'a – powiedział ten w czapce. – Albo tej stanie się większa krzywda. Jak chcę, jestem bardzo kreatywny.
Shane klął pod nosem i Claire wiedziała dlaczego. Był uwięziony w rogu, ona siedziała przed nim, a on z tego miejsca nie miał jak pomóc Michaelowi. Musiał po prostu siedzieć – a w tym nie był zbyt dobry. Claire ani drgnęła, ale spojrzała głęboko w oczy temu w pomarańczowej czapce i powiedziała: