– Jesteśmy na miejscu.
Napis głosił, że to „Komis Hurleya", i miał jakiś milion lat. Wyglądało na to, że on też dostał kiedyś ze śrutówki, ale sądząc z ilości pokrywającej go rdzy, było to dawno temu. Może przed urodzeniem Claire. A może nawet przed urodzeniem jej matki. Kilka kiepskich, starych samochodów stało zaparkowanych przed niewielkim budynkiem z pustaków, wyglądającym, jakby został zbudowany przez tę samą osobę, co motel Lindy.
I najprawdopodobniej tak właśnie było.
Pustaki zostały pomalowane na bladoniebieski kolor, a wokół okien i brzegu dachu pociągnięte ciemnoczerwoną obwódką, ale wraz z upływem czasu wszystko przybrało lekko szarawy odcień. Linda zahamowała z piskiem, otworzyły się drzwi do komisu i wyszedł z nich młody człowiek. Zamachał do nich.
– Och, słodki – wyszeptała do Claire Eve. Claire przytaknęła. Był starszy, może miał dwadzieścia lat z hakiem. Miał ładną twarz i piękny uśmiech, zupełnie jak… jego babcia.
– Och, jaki słodki! – zapiszczał Shane. – Jej, może się z nim umówimy?
– Zamknij się, mądralo. Claire, przyłóż mu!
– Udajmy, że przyłożyłam – odparła Claire. – Spójrz! Krwawi.
Shane parsknął.
– Nieprawda. No dobra, wyłazić z wozu, zanim to się zrobi śmieszne.
Linda zignorowała ich, wysiadła już z samochodu i podeszła do wnuka. Gdy ściskali się na powitanie, Claire zsunęła się z kolan Shane'a. Shane zeskoczył obok niej, a za nimi podążyła Eve.
– No, no. – Obrzuciła spojrzeniem samochody przed wejściem. – To jest po prostu…
– Smutne.
– Miałam zamiar powiedzieć, że przerażające, ale tez, pasuje. Możemy uznać, że miniwany nam nie pasują?
– Jak najbardziej – zgodził się z nią Shane.
Zaczęli się kręcić po parkingu. Dość szybko obejrzeli wszystko, co stało od frontu i sądząc po minie Eve, Claire była przekonana, że jej przyjaciółka nie znalazła tu nic, czym zgodziłaby się jeździć, nie umierając ze wstydu. A raczej jeżdżąc z umarlakiem.
– Do kitu – westchnęła Eve. – Jedyne, co ma odpowiedniej wielkości bagażnik, to to różowe coś.
I to nie troszkę różowe. To coś wyglądało, jakby zwymiotowała na to fabryka różu.
Akurat podeszli Linda i jej wnuk, który usłyszał koniec wypowiedzi Eve i pokręcił głową.
– I tak bym wam tego nie polecał – stwierdził. – Należał do Janie Hearst. Przejechała nim trzydzieści tysięcy kilometrów bez zmiany oleju. Uważa, że jest Paris Hilton Durram. Cześć, jestem Ernie Dawson. Słyszałem, że szukacie samochodu. Przykro mi z powodu tego, co stało się z waszym. Ci ludzie to przekleństwo, byli tacy, od kiedy pamiętam. Dobrze, że nikomu nic się nie stało.
– No… Teraz chcemy się stąd po prostu wynieść – odezwała się Eve. – To był mój wóz. I był naprawdę ładnym, klasycznym cadillakiem. Czarnym, ze skrzydłami. Myślisz, że znalazłby się tutaj ktoś, kto by go naprawił? I za kilka tygodni mogłabym go zabrać?
Ernie skinął głową. Miał zielone oczy, które wyraźnie kontrastowały z jego opaloną skórą, i brązowe, kręcone włosy, które wpadały mu wciąż do oczu. Claire od razu go polubiła, po czym przypomniała sobie ostatniego nieznajomego, który był słodki i zrobił na niej dobre wrażenie. Okazał się wcale nie taki miły. A raczej bardzo, ale to bardzo niemiły, co skończyło się dla Claire utratą sporej ilości krwi.
Więc nie uśmiechała się do Erniego za bardzo.
– Myślę, że to się da załatwić – stwierdził. – Earle Weeks z warsztatu pewnie będzie mógł nad nim popracować, ale będziecie mu musieli zostawić spory zadatek. Będzie musiał zamówić części.
– Jeśli uda nam się ubić interes i kupić jakiś porządny samochód, który nie jest różowy, to nie ma sprawy.
– No cóż, to mniej więcej wszystko, co mam do zaoferowania, no chyba że… – Przyglądał się Eve przez dłuższą chwilę i pokręcił lekko głową. – Nie, nie będziesz zainteresowana.
– Czym?
– Czymś, co trzymam na zapleczu. Nikt tu tego nie kupi. Próbowałem go sprzedać jednej firmie w Dallas. Ale skoro mówiłaś, że duży, klasyczny cadillac…
Eve podskoczyła w miejscu.
– Jak słodko! Pokaż!
– Uprzedzam tylko, że to ci się nie spodoba.
– Jest różowy?
– Nie, zdecydowanie nie, ale… – Ernie wzruszył ramionami. – No dobra, chodźcie za mną.
– Lepiej żeby był tego wart – mruknął Shane i wyciągnął z kieszeni ciastko. Przełamał je na pół i poczęstował Claire.
– Nie mogę się doczekać – odpowiedziała i zjadła szybko ciastko, bo Linda była mistrzynią w ich pieczeniu. – Nie wierzę, że jem na śniadanie ciastka.
– A ja nie wierzę, że utknąłem w Durram w Teksasie, ze spalonym samochodem, dwoma wampirami i tak pysznymi ciastkami.
I… coś w tym było.
Eve miała minę, jakby właśnie znalazła świętego Graala albo jego gotycki odpowiednik. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami, usta miała rozchylone, a uśmiech na jej twarzy był dziwnie zaraźliwy.
– Jest na sprzedaż?
Claire uznała, że Eve stara się być twarda, ale kompletnie jej to nie wychodziło.
– Za ile?
Ernie nie dał się zwieść. Potarł usta palcem, popatrzył na Eve, a potem na samochód i w końcu stwierdził:
– No cóż… Mógłbym go oddać za trzy tysiące. Bo jesteście przyjaciółmi babci.
– Nie próbuj mi tu oszukiwać dziewczyny – wtrąciła się Linda. – Wiem, że zapłaciłeś za to stare pudło Mattowi z przedsiębiorstwa pogrzebowego siedemset dolarów. I że od pół roku tylko się tu kurzy. Powinieneś jej go sprzedać najwyżej za tysiąc.
– Babciu!
– Żadne babciu! Bądź grzeczny. Komu innemu sprzedasz tutaj karawan?
– No… Próbowałem go przerobić na niezłą brykę do zabaw.
Karawan był olbrzymi. Czarny, ze srebrnymi wykończeniami i zawijasami, i wyblakłymi białymi zasłonkami w tylnych oknach. Babcia Linda miała rację – był pokryty kurzem pustyni, ale pod spodem krył się wspaniały wóz, naprawdę ostry.
– Bryka na zabawy?
– Tak, zajrzyj.
Ernie otworzył tylne drzwi do części, gdzie zwykle umieszczało się trumnę. W środku zamiast szyn na trumnę była podłoga wyłożona czarną puchatą wykładziną. Po bokach wbudowane były niskie siedzenia, po dwa z każdej strony.
– Wstawiłem trzymadełka na kubki – dodał. – Miałem też zrobić składany ekran DVD, ale zabrakło mi kasy.
Eve, jak w transie, sięgnęła do kieszeni i wyjęła pieniądze. Odliczyła trzy tysiące i wręczyła je Erniemu.
– Nie chcesz się najpierw przejechać? – zapytał.
– Na chodzie?
– Tak, całkiem niezłym.
– Ma klimatyzację?
– Oczywiście, z przodu i z tyłu.
– Kluczyki. ~ Wyciągnęła do niego rękę. Ernie podniósł palec, pobiegł do biura i wrócił z kluczykami, które wręczył jej z uśmiechem.
Eve otworzyła drzwi i odpaliła karawan. Trochę się krztusił, po chwili zaczął miarowo warczeć.
Eve pogłaskała kierownicę, a następnie ją uściskała. Dosłownie.
– Mój – powiedziała. – Mój, mój, mój.
– No, to mnie zaczyna naprawdę niepokoić – odezwał się Shane. – Czy możemy pominąć fragment z okazywaniem sobie uczuć i przejść do części z jeżdżeniem?
– Możecie się nim przejechać – zaproponował Ernie. – A ja się zajmę papierkową robotą. Za piętnaście minut dokumenty będą gotowe do podpisania.
– Spluwa! – krzyknął Shane sekundę szybciej niż Claire. Mrugnął do niej. – A ty możesz zająć miejsce Dla umarlaków.
– Ale śmieszne.
– Poczekaj, aż usiądą tam prawdziwe umarlaki.
Mówienie o tym przy Ernie'em i Lindzie było niebezpieczne i po chwili Claire zobaczyła, że Shane to sobie uświadomił. Zamrugał i dodał: