– Naprawdę myślisz, że oni chcą, abyś tam była?
Codziennie narażała życie? Nie sądzisz, że chcieliby, abyś się wydostała i była bezpieczna?
– Nie mogę Shane, po prostu nie mogę. Przykro mi.
Shane zamilkł na chwilę i westchnął głęboko.
– Jestem pewien, że gdybym wydostał się zza tych krat to bym cię przekonał.
– Znów by cię aresztowali.
– Bo jesteś strasznie pociągającą nieletnią – pocałował jej palce, czym wywołał u niej dreszcze. Jego wargi ogrzewały ją, sprawiając, że cudownie czuła się obok niego, w tej niekończącej się, niezwykłej ciszy.
– Nie możemy za wiele zrobić, dopóki… – zamilkł, marszcząc brwi, spojrzał na zakratowane drzwi prowadzące do biura szeryfa. – Słyszałyście?
– Co? – W tym momencie usłyszała warkot silnika. I to dużego. To musiała być jakaś ciężarówka, nie pikap, ale jakiś duży samochód dostawczy, a może nawet tir. Zapiszczały hamulce i silnik zamilkł. – Może coś im dostarczają?
Może… ale jakoś Claire wątpiła w to wyjaśnienie. Miała złe przeczucie. Shane wpatrywał się z niepokojem w drzwi więzienia i czuł to samo, co Claire.
A potem z pomieszczenia obok dało się słyszeć brzęk tłuczonego szkła, krzyki i śmiech.
Kolejny łoskot i dalsze krzyki.
Shane puścił Claire.
– Dziewczyny, przejdźcie na tył celi. – Kiedy nie zareagowały na jego słowa, krzyknął. – Już!
Tym razem usłuchały, choć nie było tam zbyt wiele miejsca, by się cofnąć choć o kilka kroków. Usiadły obok siebie na jednej pryczy i wpatrywały się w drzwi, czekając, aż ktoś wejdzie.
Nie był to Oliver. Nie był to nawet Michael.
To był Morley, wampir z Morganville w pełnej krasie. Miał na sobie kilka warstw wymiętych ubrań, a na głowie duży kapelusz z rondem, spod którego wystawały zwichrzone, siwiejące włosy.
Spojrzał na okratowane drzwi więzienia, parsknął śmiechem i jednym szarpnięciem wyrwał je z zawiasów. Odrzucił je na bok jak piórko.
Morley przestąpił przez próg, omiótł trójkę więźniów spojrzeniem i zerwał z głowy kapelusz, wykonując niski, szarmancki ukłon. Claire zauważyła, że miał w tym sporo wprawy. Mógł być na tyle stary, aby żyć w czasach, gdy właściwym ukłonem można było załatwić wiele spraw.
– Jak ptaszki w klatce. Co prawda umawialiśmy się, że oddacie mi krew, ale doprawdy, to aż zbyt łatwe.
Uśmiechnął się…
Pokazując kły.
Claire wstała i podeszła do krat. Nie lubiła pokazywać Morley owi ani żadnemu innemu wampirowi, że się boi. Kiedy pracowała z Myrninem, za czasów jego szaleństwa, przekonała się, że okazywanie wampirom strachu prowokuje je, i to bardzo.
– Co tu robisz? – zapytała. Przez kilka sekund miała niewiarygodną wizję, jak Oliver dogaduje się z Morleyeni, żeby ich uratować. Ale to było niemożliwe. Pomysł, żeby Oliver i Morley rozmawiali na jako takim poziomie, nic wspominając już o możliwości wspólnej pracy, był szalony. – Przecież nie wolno ci wyjeżdżać z Morganville!
– A, tak. Te ustanowione przez Amelie zasady…
Ostatnie słowo wypowiedział z lubością, a w jego oczach pojawił się czerwony błysk. – Biedna stara Amelie ostatnio ma jakieś problemy. Krążą pogłoski, że nie jest już w stanie kontrolować miasta. Postanowiłem to sprawdzić. I oto… jestem wolny!
Niedobrze, naprawdę niedobrze. Claire nie znała Morleya zbyt dobrze, ale wiedziała, że pasuje do wyobrażenia wampira ze starych złych czasów – bierze, co chce, kiedy chce i nie zastanawia się nad skutkami. Odwrotnie do sposobu, w jaki działała Amelie, a nawet Oliver. Dla Morleya ludzie byli po prostu workami z krwią, które potrafiły mówić, a czasem uciekać, co tylko zwiększało jego apetyt i nadawało polowaniu smaczku.
– Będą cię ścigać – stwierdziła Claire. – Ludzie Amelie.
Zdajesz sobie z tego sprawę?
– I nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak ona na tym wyjdzie. – Morley przechadzał się w tę i z powrotem wzdłuż krat, nucąc jakąś piosenkę. Jego oczy migotały srebrnym blaskiem. Nie wyrażały głodu, raczej rozbawienie. – Moi drodzy, wydaje mi się, że jest wam cokolwiek ciasno. Może was wypuścić?
– Wbrew pozorom całkiem tu wygodnie – odezwał się Shane. – Z każdą chwilą czuję się tutaj coraz lepiej.
– Może… – Morley się odwrócił. – Ach, postanowiłeś być dżentelmenem, rozumiem. Oczywiście. Panie przodem.
– Nie! – Shane rzucił się na kraty. Morley wpatrywał się teraz w dziewczyny. Claire uświadomiła sobie z przerażeniem, że udawanie twardziela na niewiele się tu zda. Nie w przypadku Morleya.
– Zmieniłem zdanie. Oczywiście, że pójdę pierwszy.
Morley pogroził Shane'owi palcem i nie spuszczał oczu z dziewcząt. – Nie, miałeś swoją szansę. A poza tym gardzę tymi, którzy uznają się za dżentelmenów. W ten sposób nie zyskuje się przyjaciół.
– Nie! – krzyknął Shane i uderzył dłonią w kraty.
Zadźwięczały ponuro. – Chodź tu, ty zawszona kanalio.
Bierz, co chciałeś.
– Wszy wysysają krew – powiedział spokojnie Morley. – Właściwie te małe spryciary są kuzynkami wampirów.
Właściwie nie czuję się urażony twoją inwektywą. Chłopcze, musisz wymyślić jakiś lepszy sposób, żeby mnie obrazić.
Powiedz, że moja broda bardziej przypomina szczotkę do podłóg albo że mam więcej włosów niż rozumu. Bądź godny swoich przodków, błagam.
Shane nie miał pojęcia, jak na coś takiego odpowiedzieć. Claire chrząknęła.
– Na przykład… Żeś jest kamiennym przeciwnikiem, w którego sercu nadaremnie szukałbyś kropli ludzkiego uczucia? – Nienawidziła Szekspira. Ale musiała się nauczyć fragmentu na pamięć, bo w liceum wystawiali Kupca weneckiego.
I sądząc po zaskoczonej minie Morleya, było warto. Aż się cofnął o krok.
– To mówi! – zawołał. – I to śpiewnymi, wspaniałymi słowy. Acz nie mam do tego barda wielkiej sympatii. Był żałosnym kompanem, jeśli chodzi o picie. Zawsze gdzieś uciekał, żeby gryzmolić coś w samotności. Pisarze… Strasznie nudna rasa.
– Co tu robisz? Bo wiem, że nie przybyłeś, by nas ratować. – Claire podeszła i zacisnęła dłonie na kratach, jakby wcale się go nie bała. Miała nadzieję, że wampir nie usłyszy bicia jej serca, ale wiedziała, że to mało prawdopodobne. – Nie jesteśmy aż tacy ważni.
– No cóż, z tym ostatnim na pewno masz rację. To zupełny przypadek. Tak naprawdę szukamy miasta. Raczej małego, oddalonego od innych i łatwego do opanowania.
Zdawało nam się, że to tutaj będzie dobre, ale jest za duże jak na nasze potrzeby.
My.
Morley nie uciekł z Morganville sam. Claire przypomniała sobie odgłos wielkiego silnika na zewnątrz. Tak czy inaczej, pojazd na pewno był wypełniony wampirami, głównie tymi, o których wypuszczenie z Morganville ubiegał się Morley.
Było coraz weselej.
– Nie możecie się tu tak po prostu sprowadzić. – Claire starała się, by jej słowa brzmiały rozsądnie. Jakby to miało pomóc. Puściła kraty i cofnęła się, gdy Morley znów się do niej zbliżył. – Tu mieszkają ludzie.
– To prawda i nie zamierzamy tu się osiedlić. Za wiele kłopotu z podporządkowaniem sobie tak dużej populacji.
Ale potrzebujemy zapasów, a to miasto jest nieźle zaopatrzone. Wręcz doskonale! – Nagle Morley rzucił się do przodu, złapał kraty celi i wyrwał je, ot tak. Zgrzytnęło żelazo i pękły łączenia.
Eve, chowająca się za plecami Claire, jęknęła.
Shane coś krzyczał. Claire nawet nie drgnęła, tylko z jakiegoś powodu szyja, w miejscu, gdzie ugryzł ją Myrnin i gdzie nadal miała brzydką bliznę, zaczęła ją boleć.
Morley stał tam przez chwilę, opierając dłonie o framugę wyrwanych drzwi, po czym wszedł do środka. A raczej wślizgnął się jak pantera. Oczy mu poczerwieniały, tęczówki się rozświetliły i rozbłysły krwiście.