Może z Francji.
Claire spojrzała na Eve I Shane'a. Eve bezgłośnie powiedziała Bishop. To było potwierdzenie ich przypuszczeń – Bishop zaatakował Blacke po drodze do Morganville.
I dobrze się bawił.
– Zatrzymali się w gospodzie Pod Żelazną Lilią – mówiła dalej pani Grant. – To najbardziej zbliżone do hotelu miejsce, jakie tu mamy. A raczę] mieliśmy. Należało do pani Gonzalez. Robiła też najlepszą na świecie szarlotkę. – Pokręciła głową. – Następnego dnia zaginęła. Nie pojawiła się w szkole – pracowała tam w biurze. Szeryf John poszedł do hotelu i znalazł jej zwłoki. I ani śladu po tych… ludziach.
Claire pomyślała, że pani Grant nie opowiedziała im wszystkiego. Wiedziała, jak się stwarza wampiry i jeśli wysączono całą krew z pani Gonzalez, nie mogłaby wrócić. Dlatego dalej milczała. Pani Grant najwyraźniej się nie spieszyła, a Claire starała się nie myśleć o tym, co może się dziać na zewnątrz, z Oliverem. Podejrzewała, że Morley uciekł. I nie miała pojęcia, co się stało z wampirami ukrytymi w ciężarówce.
– Myśleliśmy, że na śmierci pani Gonzalez się skończy – szokujące, pierwsze poważne problemy w mieście od prawie trzydziestu lat, ale jednak na tym się skończy. Ale następnej nocy panna Hanover po prostu zniknęła ze swojego sklepu przy stacji benzynowej, na końcu ulicy. Z tego co wiemy, te dwie kobiety były pierwszymi ofiarami. Wiemy, że obcy opuścili miasto tamtej nocy. Ktoś widział ich jadących tym wielkim czarnym samochodem z piekła rodem. Ale to nieistotne. Zostawili to po sobie.
Pani Grant spojrzała na swoje ręce, leżące płasko na blacie stołu. Silne i pokryte bliznami, wskazywały, że nie zawsze była bibliotekarką.
– Zaczęło się powoli. Raz na kilka tygodni ginął człowiek. Znikali albo umierali. A potem się pogorszyło, szybko, po kilku dniach… tak jakby zginęło gdzieś pół miasta. Szeryf John nie zadzwonił dość szybko po wsparcie. A potem zobaczyliśmy ich po raz pierwszy, wielu. Okropne rzeczy, Claire. Działy się okropne rzeczy. I my musieliśmy robić okropne rzeczy, żeby przetrwać.
– Czemu po prostu… – zaczęła Eve, ale zamilkła, gdy pani Grant poderwała głowę.
– Nie uciekliśmy? – warknęła. – A myślisz, że nie próbowaliśmy? Telefony nie działały, ani stacjonarne, ani komórki. Internet padł, w momencie gdy tylko zabrakło prądu. Zniszczyli elektrownię, kiedy jeszcze potrafili myśleć. Wszystkich, których mogliśmy, odesłaliśmy za miasto w szkolnych autobusach. Nie udało im się. Jakaś pułapka na drodze rozwaliła wszystkie opony. Niektórzy dali radę do nas wrócić, ale większość nie miała tyle szczęścia.
To brzmiało tak, jakby ktoś wcielił w życie horror klasy B. Claire myślała, że Morganville jest okropne, ale to było zdecydowanie potworniejsze.
– Przykro mi – wyszeptała. – Ale czemu tu zostaliście?
Czemu nie spróbowaliście jeszcze raz?
– Wiesz, ilu ludzi mieszkało w Blacke? – zapytała pani Grant. – Stu siedemdziesięciu dwóch. A teraz zostało nas tylko tyle, ile w tym budynku. No, w każdym razie z tych, co oddychają. Myślisz, że możemy tak po prostu odejść? To byli nasi przyjaciele, nasza rodzina. A jeśli odejdziemy, to co się stanie? Jak daleko to się rozniesie? – Spojrzenie pani Grant stało się zimne, jak lód. – To się skończy tutaj. Musi. A teraz wyjaśnijcie mi, jak to się stało, że podróżujecie z jednym z nich.
– Ważniejsze jest to, że Oliver nie był… taki jak ci, o których mówisz. Oni są chorzy, a on nie.
Pani Grant wybuchnęła śmiechem.
– Jest martwy. Bardziej chory być już nie może, Claire znikąd.
– Posłuchaj. – Shane pochylił się, opierając łokcie na stole. – Nie mówię, że wampiry jako takie nie są przerażające, bo są. Ale nie w ten sposób. Nie… typowo. Mogą być…
– A skąd wasza czwórka wie cokolwiek o wampirach? – zapytała pani Grant, a gdy żadne z nich nie odpowiedziało, zmarszczyła brwi. – Ich jest więcej. Gdzieś tam jest ich więcej. Nawet jeśli wykończymy te tutaj, to jeszcze wiele pozostanie gdzie indziej…
– Ale nie takich! – zapewniała z desperacją Claire. – Musisz mi uwierzyć, nie wszystkie są…
– Takie złe – dokończył Morley, wyłaniając się zza jednego z regałów. Wyglądał przerażająco, tak że jego słowa brzmiały mało przekonująco. – Nie, nie jesteśmy.
Aczkolwiek niektórzy z nas są na pewno lepsi od innych.
Na kolejnym regale pojawił się Oliver. Spoglądał w dół. W długim czarnym płaszczu sprawiał wrażenie bardzo wysokiego i silnego. Budził nawet większą grozę niż Morley. Z cienia wyszły kolejne wampiry. Claire zauważyła Patience i Jacoba stojących po bokach grupy.
I Michaela, złotego Michaela, który uśmiechnął się do Eve tak, jakby chciał dać jej do zrozumienia, że wszystko jest już w porządku.
Pani Grant poderwała się z krzesła i rzuciła się po broń.
Shane wstał i pchnął do tyłu krzesło, by odciągnąć w ten sposób uwagę dwóch strażników. To wystarczyło, żeby Oliver mógł zeskoczyć z regału na stół, potem podłogę i odebrać im broń.
Nie ranił ich. Nie musiał.
Morley zrobił to zdecydowanie – za – szybkie wampirze coś i w jednej chwili pojawił się przy półce z bronią, przed panią Grant. Uśmiechał się od ucha do ucha i szczerzył kły. Pogroził jej palcem, kiedy zatrzymała się gwałtownie i cofnęła, dysząc. Była oczywiście przerażona i Claire wcale jej się nie dziwiła.
W tym czasie Michael zbliżył się już do Eve, która objęła go za szyję.
– Jak wyszliście? – zapytała stłumionym przez koszulę głosem, gdy wtuliła policzek w jego pierś. Pogłaskał ją po plecach.
– Budynek po drugiej stronie drogi rzuca całkiem niezły cień – wyjaśnił. – Wyskoczyliśmy, gdy tylko uspokoiło się na zewnątrz. A potem już było łatwo. Myśleli, że mają już wszystkich.
– Ale nie…
– Nie, nikogo nie skrzywdziliśmy. Patience tego dopilnowała.
Mieszkańcy Blacke, cała dwudziestka czy trzydziestka, zbiła się w ciasną grupkę. Wyglądało na to, że szykują się na ostatni bój. Nie łudzili się, że wszyscy to przeżyją, uświadomiła sobie Claire.
– Hej – zwróciła się do pani Grant. – Proszę. Nie bójcie się. Nie skrzywdzimy was.
– Nie? – zaśmiał się Morley.
– Nie, nie skrzywdzimy – powiedział Oliver i położył broń na stole. – Shane, weź srebro.
– Mogę część zatrzymać?
Oliver uśmiechnął się ponuro.
– Jeśli sprawi ci to przyjemność…
– Nawet nie masz pojęcia jaką!
– Rozdaj wszystkim łańcuszki. Upewnij się, że noszą je na szyjach i nadgarstkach. To może ich uchronić, jeśli ktoś z nas, na przykład Morley, będzie miał chwilę słabości. – Oliver sprawdził, czy strzelby są naładowane, i rzucił je wybranym wampirom. Te złapały je bez trudu w powietrzu. – Świetnie. Obawiam się, że pani Grant ma rację. Nie możemy pozwolić, aby ta choroba, bo to jest choroba, się rozprzestrzeniała. Musimy złapać i podać antidotum wszystkim, którzy są zarażeni, albo ich wyeliminować. Tak więc dotyka to nas w takim samym stopniu, co was.
– Antidotum? – krzyknęła pani Grant. – Co wy… Patience Goldman otworzyła niewielką torbę – Claire uświadomiła sobie, że to lekarska torba pana Goldmana. W środku znajdowały się dziesiątki flakoników z jakimś płynem, a także kilka butelek z czerwonymi kryształkami. Claire osobiście pomagała je zrobić. Płyn zawierał lekarstwo na przenoszoną przez krew chorobę, którą przy – wlókł tu Bishop, a przynajmniej miała nadzieję, że je zawiera. Kryształki pomagały przywrócić na chwilę świadomość. Najlepiej było podać najpierw kryształki, a potem zastrzyk. Ten sposób leczenia działał na ciężko chore wampiry w Morganville.