– Nieprawda – odezwał się Oliver. Stał niedaleko nich, oparty o stertę starych opon i popijał ze swojej szklaneczki. – Kiedy wywiozłeś ich z Morganville, stałeś się za nich odpowiedzialny, Morley. Czy ci się to podoba, czy nie, jesteś teraz patriarchą wampirów znajdujących się teraz w Blacke.
Pytanie tylko, co z nimi zrobisz?
– Zrobię? – Morley wyglądał na przerażonego. – Nic!
– Zła odpowiedź. Radziłbym ci się nad tym trochę zastanowić. – Oliver się uśmiechnął i z wyraźną przyjemnością pociągnął łyk z kubeczka. – Wiesz, Blacke byłoby idealnym miejscem. Na uboczu, mało ruchu. Żyjący tu ludzie będą dobrze strzegli sekretu, biorąc pod uwagę, że ich najbliżsi też są wampirami. To mógłby być początek czegoś… interesującego.
Morley się zaśmiał:
– Próbujesz ze mnie zrobić Amelie.
– Boże uchowaj! W kiecce wyglądałbyś fatalnie.
Claire pokręciła głową i zostawiła ich samym sobie.
Powoli wschodziło słońce, pokrywając niebo nad miastem złotem, różem i oranżem. Było piękne i… jakby nowe. Wokół nic się nie zmieniło. Budynki nadal były zniszczone, pomnik Hirama wciąż leżał w trawie, a jakiś tuzin chorych wampirów ciągle ukrywał się w cieniu.
Ale czuło się, że miasto powraca do życia. Może dlatego, że po drugiej stronie placu otworzyły się drzwi biblioteki i ludzie wychodzili odetchnąć świeżym porannym powietrzem.
Przechodzili na drugą stronę, aby przekonać się, czy wśród zarażonych wampirów nie ma ich bliskich.
Shane siedział na krawężniku obok zniszczonych dystrybutorów paliwa i jadł batonik. Claire usiadła przy nim.
– Pól? – zapytała.
– No, teraz wiem, że jesteś moją dziewczyną, skoro nic przeszkadza ci spożywanie własności publicznej. – Shane podał jej pół batonika. – Spójrz, żyjemy!
– I mamy czekoladę!
– To nie jest zwykły cud. To cud z czekoladą. Najlepszej jakości.
Eve wyszła z warsztatu i usiadła obok Claire, opierając brodę na dłoniach zwiniętych w pięści.
– Jestem tak zmęczona, że aż mi niedobrze – powiedziała. – Co na śniadanie? Tylko nie mówcie, że krew.
Claire podzieliła swój kawałek batonika na dwie części i podała jedną Eve.
– Snickers. Śniadanie…
– Mistrzów? – wymamrotała Eve z pełnymi ustami.
– Tylko jeśli jecie na czas – odezwał się Shane. – To co, Morley zostaje? Będzie Królem Blacke?
– Zdaje mi się, że raczej Zębatym Merem, ale tak.
Najprawdopodobniej.
– To możemy spławić Olivera?
– Nie sądzę – odezwała się Claire. – Mówi, że niedługo ruszamy.
– A jak zamierzamy to zrobić?
– Nie mam pojęcia…
Najpierw usłyszała tylko lekkie brzęczenie, jakby upartego komara, ale szybko dźwięk zamienił się w ryk.
Zza zakrętu wyjechał wielki czarny karawan, który zatrzymał się przed warsztatem.
Otworzyło się okno, z którego wyjrzał Jason. Uśmiechał się.
– Podrzucić kogoś? Pomyślałem, że podjadę do Durram i zabiorę twój wóz. Skoro jest legalny i w ogóle. Mam też wasze komórki.
– Jesteś genialny, braciszku. – Eve poderwała się na nogi i pogładziła karoserię. – Dobra, wazeliniarzu, zmiataj z mojego miejsca. Ale już!
Zanim wsiadła, zarzuciła bratu ręce na szyję i uściskała go mocno, mimo znajdujących się między nimi drzwi. Wyglądał na zaskoczonego.
I widać było, że odczuł wielką ulgę. Claire, widząc to, poczuła ból.
– Chodź – powiedziała Eve. – Musimy zasłonić tył przed słońcem.
– Moment. Muszę do łazienki.
– W bibliotece jest jedna – podpowiedział Shane. – Hej, jak ci się udało uciec z miasta?
– Ukradłem traktor.
– Co?
– Traktor. Całą noc jechałem do Durram. Nie byłem pewien, czy w ogóle mi się uda. Paliwo skończyło mi się jakieś cztery kilometry od miejsca, gdzie odholowali samochód.
– Ha! – Claire widziała, że Shane, chcąc nie chcąc, jest pod wrażeniem. – Szedłeś dalej?
– Nie, przeleciałem na skrzydłach.
– Idiota.
– A jak go wyciągnąłeś z policyjnego parkingu?
– Tajemnica zawodowa – odparł. – Ale mogę tylko dodać, że nie pytałem o zgodę. Tak samo z telefonami. A propos… – Pogrzebał w kieszeni bluzy, wyciągnął telefony i oddał Shane'owi. Nie przybili piątki, ale Shane skinął głową, a Jason odpowiedział mu tym samym.
– Nie ma sygnału – stwierdziła Claire. – Operator w Morganville jest beznadziejny.
– Zasięg jest, kiedy Amelie jest to na rękę – odparł Shane. – Najwyraźniej teraz nie chce, aby był.
– Ale Michael musi zadzwonić do tego faceta z Dallas.
No wiesz, powiedzieć, że jesteśmy w drodze.
– Przekazać mu, że zostaliśmy uwięzieni w mieście wampirów i zwalczyliśmy armię wampirzych zombie? To masz na myśli?
– Myślałam raczej o problemach z samochodem.
– Nudne, ale może zadziałać. Sprawdzę, czy uda mi się to załatwić. Może wampirze telefony działają lepiej.
Kiedy rozmawiali, Jason skierował się do biblioteki. Szedł ze spuszczoną głową. Odprowadzając go wzrokiem, Claire pomyślała, że może, ale tylko może, była jakaś szansa dla brata Eve.
Niewielka, ale… jednak…
Epilog
Te są idealne. – Powiedziała Eve i po raz ostatni poprawiła perukę na głowie Claire, aby leżała jak trzeba. I nagle wyglądała tak jak trzeba, nie jak plastikowe sznurki na czubku głowy, ale jak… włosy. Sztuczne, owszem, ale wyglądały…
Claire nie mogła się zdecydować, jak wyglądały. Odwróciła głowę w jedną stronę, potem w drugą. Zrobiła jakąś pozę.
– Fajnie? Wydaje mi się, że tak. Chyba? – Dziewczyna patrząca na nią z lustra nie była już zastraszoną, chudą Claire. Nowa, lepsza Claire Danvers była wyższa, trochę bardziej zaokrąglona i miała na sobie ostro różową koszulę na czarnym podkoszulku, dżinsy biodrówki z czaszkami na kieszeniach i różowo – białe włosy. W pasiastej peruce wyglądała świetnie. Włosy spływały jej na ramiona falami, nadając jej tajemniczy, delikatny i powabny wyraz, a Claire wiedziała, że nigdy w życiu nie była tajemnicza ani powabna.
– Idealnie do ciebie pasuje. – Eve westchnęła uszczęśliwiona i zaczęła skakać w swoich nowiutkich butach z czarnej lakierowanej skóry z czerwonymi czaszkami. – Musisz ją wziąć. I nosić. Wierz mi, Shane oszaleje. Wyglądasz tak groźnie!
– Shane już oszalał – zaśmiała się Claire. – Widziałaś go w alejce z koszulkami? Myślałam, że się rozpłacze. Tyle sarkastycznych powiedzonek i tak mało dni w tygodniu, aby je nosić. I nie jestem pewna, czy dobrze się czuję, wyglądając, no wiesz, groźnie.
Eve spojrzała na nią przeciągle.
– Ale wiesz, że jesteś. Groźna.
– Nieprawda.
– To nie włosy. Po prostu… masz w sobie coś takiego, Claire. Kiedy żadne z nas nie wie, co zrobić, ty… po prostu robisz. Nie boisz się.
– Nieprawda – westchnęła Claire. – Ciągle się boję.
Okropnie. Szczęście, że nie uciekam, krzycząc jak mała dziewczynka.
Eve się uśmiechnęła.
– To moje zadanie. Ty jesteś typem heroicznym.
– Nieprawda!
– Och, zamknij się i po prostu kup perukę.
– Nie.
– Kup, kup, kup, kup!
– Dobrze! Jejku, straszysz innych wariatów.
Obie zaczęły się śmiać, bo to była prawda. Para niezmiernie gotyckich Gotów wycofała się, patrząc na nie dziwnie. Mieszkanie w Morganville dawało odpowiednie nastawienie, podejrzewała Claire. A to nie było takie złe, szczególnie kiedy się trafiło do takiego wielkiego, groźnego miasta jak Dallas, gdzie wszystko zdawało się poruszać dziesięć razy szybciej, niż było się przyzwyczajonym. W tym samochody. Claire nie wiedziała, jak Eve udało się dowieźć ich do hotelu, albo Michaela do studia nagraniowego po zmroku, ale jakoś to zrobiła i to było wspaniałe.