– Co to panią obchodzi? – Ewa poczuła, jak narasta w niej wrogość do przesadnego uśmiechu nie-znajomej, do mdłego smaku jej dobrej woli, do nieznośnego wyrazu współczucia, które rozlewało się na jej twarzy.
– Może obejrzy pani zdjęcie mojej córeczki? – powiedziała tamta. Zdjęcie miała widocznie przygotowane, gdyż wyjęła je z torebki jednym ruchem. Ewa zerknęła: z kolorowej fotografii ufnie uśmiechała się kilkuletnia dziewczynka. Ten uśmiech uwypuklał wszystkie typowe cechy zespołu Downa i działał porażająco na Ewę, gdy wpatrywała się w okrągłą, sympatyczną buzię w równie okrągłych okularach.
– TO od razu widać – powiedziała bezwiednie i przygryzła wargi. “Ja cierpię, ale czy muszę ranić tę kobietę?”, zadała sobie pytanie. Lecz Anna nie wyglądała na zranioną. Z niemal naturalnym uśmiechem odparła:
– Jasne, że widać – i dodała tonem poufnego wysiania: – Bałam się, idąc do pani. Zawsze się boję.
– Zawsze? Co to znaczy “zawsze”? – spytała Ewa.
– Tych dzieci rodzi się więcej, niż pani myśli.
– Płacą pani za to, czy co? – spytała Ewa agresywnie.
– Nie, nie płacą – odparła niezrażona kobieta. – Ale widzi pani, ja jej nie odrzuciłam. Więc przychodzę, aby namówić inne, by też tego nie zrobiły.
– Kogo pani żal? Opieki społecznej? – żachnęła się Ewa. – W końcu to z naszych podatków.
Już podjęła decyzję i postanowiła, że nawet zastęp kobiet z małymi mongołami do niczego jej nie nakłoni. Czuła się wolna i gotowa zaczynać wszystko od nowa.
Kobieta przysiadła na łóżku i wpatrzyła się w niemowlę. Na jej twarzy znowu pojawił się uśmiech, lecz inny niż przed chwilą.
– Pani nie wierzy, że te dzieci można kochać, czasem nawet bardziej niż te zdrowe. Ja mam dwójkę, Jacka i Elżbietkę. Elżbietkę kocham mocniej niż Jacka, bo ona bardziej tego potrzebuje. Takie dzieci są spragnione miłości…
Ewa milczała. Kobieta usiadła i wciąż nie odrywając wzroku od niemowlęcia, mówiła dalej:
– Nazywamy je Darami Pana, wie pani? Lub dziećmi Boga.
Ewa parsknęła śmiechem.
– Kto wymyślił tę głupią nazwę?
– Nie wiem – odparła kobieta. – Gdy urodziła się Elżbietka, ta nazwa już była w użyciu. Używa się jej od lat. Może od zawsze? Mnie przekazała ją inna matka, która przyszła do mnie do szpitala, tak jak ja teraz przychodzę do pani. Niekiedy mówi się także “dzieci czujące inaczej”.
– Ha! Political correctness! – prychnęła gniewnie Ewa. Na temat political correctness mieli z Adamem ustalone zdanie. Teraz, z nie tajoną satysfakcją, wykrzykiwała je przed tą obcą kobietą: – Murzyn to Afroamerykanin, tak? Jakiś zwolennik politycznej poprawności tak się zagalopował, że Afroamerykaninem nazwał Nelsona Mandelę, byle nie powiedzieć “czarny”! Cygan to Rom, pedał to gej lub “kochający inaczej”? A przygłup to “czujący inaczej”, a nawet “Dar Pana”, tak?
– Właśnie tak – powiedziała spokojnie kobieta. – Czemu raczej nie zastanowi się pani, skąd się to wzięło?
– Skąd? – spytała gniewnie Ewa.
– Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło, nie rób mu przykrości, gdy nie musisz… kochaj bliźniego…
Ewa milczała. Kobieta irytowała ją w tej chwili jeszcze bardziej. Mówiła komunały. Umoralniała.
– Pani nie wie, że w narodzinach tego dziecka może kryć się coś dobrego… bardzo dobrego. Ono wiele dla pani zrobi samym swoim istnieniem – mówiła nieznajoma.
– Niech mi pani nie próbuje wmówić, że w narodzinach tego dziecka jest tyle dobrego. Proszę lepiej powiedzieć, co jest najgorsze – zaproponowała chytrze. Ale kobieta potraktowała jej pytanie z powagą. Namyślała się przez dłuższą chwilę, jakby chcąc wybrać to, co najważniejsze. Jej spojrzenie wędrowało od niemowlęcia ku matce i z powrotem. Ewie wydawało się, że widzi w nim błysk, współczucia.
– Dla mnie najgorsze były dwie rzeczy – odparła wreszcie. – Moja córeczka nie mówiła do piątego roku życia. Ani słowa. Wydawała tylko różne mruczące dźwięki Słyszy pani, jak paplają normalne dzieci, i ogarnia panią strach, że ona nigdy nie powie jednego sensownego zdania. Ba, jednego słowa. A przecież wszystkie w końcu mówią. Jedne wcześniej, inne później. Ale mówią. I pewnego dnia powiedzą: “Kocham cię, mamo”. Owszem, niektóre na całe życie zachowają własny, uproszczony język, lecz czują to samo co inne. A może więcej?
Kwa milczała. Kobieta westchnęła głęboko:
– Ale są gorsze sprawy… – urwała, jakby szukając właściwych słów. Szukała ich długo i wreszcie znalazła: – Nie jest łatwo nauczyć je porządku. Codziennie, gdy odbierałam Elżbietkę z przedszkola integracyjnego…
– Integracyjnego? – powtórzyła Ewa.
– Tak, są specjalne przedszkola, w których dzieci normalne bawią się z… – zaczęła kobieta i znowu urwała, a Ewa dokończyła:
– …z nienormalnymi.
– Tak. Zapisałam tam Elżbietkę i… i prawie każdy dzień był upokorzeniem – ciągnęła kobieta.
– Upokorzeniem… – powiedziała Ewa i zawiesiła głos.
– Mówiłam, że te dzieci bardzo długo nie potrafią nauczyć się porządku – przypomniała Anna.
– Rozumiem: bałaganią, nie sprzątają zabawek, niszczą wszystko? – spytała Ewa rzeczowo.
– …i załatwiają się pod siebie – dorzuciła szybko kobieta, a potem odetchnęła głośno, jakby pokonała jakąś przeszkodę.
Ewa wzdrygnęła się. Należała do osób, którym na widok wymiotującego pijaka robiło się niedobrze, a do publicznych toalet nawet nie próbowała wchodzić. Już w ciąży nie była pewna, czy będzie zdolna przewinąć dziecko. Adam, śmiejąc się pogodnie, jak to on, obiecał jej do pomocy pielęgniarkę.
– Nie martw się, to niecały rok, może krócej. Inteligentne dzieci szybko się tego uczą, a chyba nie wątpisz, jakie będzie nasze?
Wtedy nie wątpiła. Tymczasem kobieta mówiła dalej:
– Czasem trwa to do czwartego, niekiedy aż do szóstego roku życia. Zdarza się, że i dłużej. Te dzieci nie umieją albo nie chcą w porę zawołać. Nie sposób je tego nauczyć. I można różnie trafić. Mam na myśli przedszkolanki. One od biedy zmienią pampersa, ale gdy moja Elżbietka… pani wie…
– Wiem – powiedziała brutalnie Ewa. – Gdy Elżbietka nawaliła kupę do majtek, to co?
– …telefonowały po mnie. Nawet gdy byłam w pracy, gdy miałam pilne zajęcia, telefonowały, żebym natychmiast przyszła i zrobiła porządek. Dawały do zrozumienia, że one nie są od tego. Że to kłopot. I że się brzydzą. To było upokorzenie.
Ewa pomyślała, że w życiu nie odda dziecka do przedszkola. Nie chciała dodatkowych upokorzeń. Wystarczało jedno: narodziny tego niemowlęcia. “Zaraz, zaraz… Do jakiego przedszkola? Ono nie pójdzie do przedszkola, zostaje tutaj”, przypomniała sobie.
– Ma już osiem lat i jest urocza – powiedziała znowu Anna i ponownie podsunęła Ewie zdjęcie. Elżbietka uśmiechała się radośnie: śmieszna, okrągła buźka. Gdyby nie te oczy…
– Jest wrażliwa i ufna. Taki mały niedźwiadek – uśmiechnęła się czule kobieta. – Bardzo ją kochamy. Mówiłam już pani, jak się mówi na takie dzieci: Dar Pana…
– To niech Pan weźmie ją z powrotem – powiedziała twardo Ewa.
Oczekiwała ze strony Anny oburzenia, pouczeń, urazy. Nawet, w jakiś paradoksalny sposób, tego pragnęła. Lecz Anna spojrzała na nią z niepojętym zrozumieniem:
– Tak. Wiem. Prawie wszystkie mamy taki moment, gdy myślimy, że lepiej, by umarło. Potem, gdy i uśnie i patrzymy, jak się bawi, śmieje, jak umie kochać i jak bardzo jest ufne, wtedy każdego dnia, w każdej minucie wstydzimy się “tej myśli. Ja wstydzę się jej do dziś. Choć niejeden raz ta myśl do mnie wracała. Ale już nie wraca. Nigdy.
Ewa pomyślała, że została jej odebrana możliwość bycia brutalnie szczerą. Nawet w tym nie była oryginalna. Była typowa.
– Niech pani wyjdzie – powiedziała do Anny chłodno i stanowczo.
– Wrócę, jeśli pani zechce – szepnęła kobieta, kładąc na stoliku swoją wizytówkę -Proszę mi tylko pozwolić wziąć ją na ręce.
– Po co? – spytała nieufnie Ewa.
– Chcę pani dziecku dać to, czego nie umiałam dać własnemu, gdy się narodziło.
– To znaczy?
– Radość z jego przyjścia na świat.
Dzień pierwszy: Księga
Marysia, Migotka, Misia, Myszą – taką drogą wędrowało imię Myszki, nim otrzymała to najwłaściwsze. Ewa już wiedziała, że dzieci z zespołem Downa nazywane są muminkami. Domyślała się, skąd to literackie skojarzenie: istoty, wymyślone przez Tove Jansson, przedstawiano na rysunkach jako pulchne, bezkształtne, choć pełne wdzięku stworzonka. A właśnie bezkształtność była typową cechą tych dzieci. Ich tułowie były mniej foremne, ręce i nogi poruszały się w sobie tylko wiadomy, nie skoordynowany sposób, a ich mali właściciele nie umieli nad nimi zapanować. Malutka Myszka potrafiła tak mocno chwycić dłoń Ewy, że nie sposób było rozewrzeć jej palce. I choć dziewczynka miała wtedy raptem rok, to Ewie wydawało się, że ten rozpaczliwy uścisk jest wyrazem świadomego i równie rozpaczliwego szukania bezpieczeństwa, a nie brakiem ruchowej koordynacji. Od czasu gdy Myszka, przez przypadek, schwyciła w ten sposób rękę Adama i przyciągnęła do swoich zawsze półotwartych ust, mocząc ją banieczkami śliny, Adam jak ognia unikał zbliżenia.