– Ogród ocalał! – powiedziała głośno, zdumiona i szczęśliwa. “Ogród obronił się przede mną”, dodała w myślach.
Nagle poczuła energię, która promieniowała z tych roślin. Ich wolę przetrwania, umiłowanie każdego dnia i nocy; ich niecierpliwe wyczekiwanie porannych promieni słońca i kropli nocnej rosy. Ich żądzę przeżycia pomimo wszystko.
“Ogród przetrwał, bo się nie poddał”, zrozumiała w nagłym olśnieniu.
Jej bierne, beznadziejne pogodzenie się z losem przemieniało się teraz – wraz z każdym oddechem, z którym wchłaniała w siebie zapach ogrodu – w dziwne poczucie mocy. Przecież ona nie uważa Myszki za klęskę swojego życia! Dbanie o nią, żmudne nawiązywanie kontaktu, najpierw uczuciowego, potem słownego, nauczenie jej aż tylu rzeczy – nieosiągalnych dla dzieci z tym stopniem choroby i z tą tajemniczą, ciemną plamką w mózgu – przecież to nie jest powód do klęski, ale do dumy! Dlaczego zaniedbała dom, siebie, swoje zainteresowania i pasje, dlaczego…?
“Wszystko naprawię”, postanowiła, czując, że wstępuje w nią niezwykła energia.
– Taaaaaa – powiedziała Myszka i wyciągnęła ręce. Ewa podała jej swoje. Nie wiedziała, co znaczy to słowo, lecz instynktownie wyczuła, co powinna zrobić. Trzymając się, zatoczyły koło, jedno, drugie, trzecie, a potem Ewa uniosła w górę rękę Myszki i kilkakrotnie obróciła dziewczynkę, wprawiając ją w wirujący, taneczny ruch. Myszka zaśmiała się radośnie. Ewa schwyciła ją teraz za ręce i obracały się już obie. A ogród śpiewał im do rytmu. Śpiewał głosami ptaków, szumem wiatru, cichnącym bzyczeniem owadów, szelestem liści.
– Mamy ogród! Nasz własny! – zawołała do córki.
– Da – powiedziała Myszka.
– Co mam dać? – zaśmiała się.
– Da og – powiedziała z powagą Myszka.
No tak, ktoś dał im ogród, stwierdziła Ewa, nie zastanawiając się nad sensem słów Myszki. Niewątpliwie darczyńcą był czas. Czas, który ocalił to miejsce. I czas, który płynął w tym ogrodzie inaczej. Ewa nawet nie zauważyła, kiedy zapadła głęboka noc.
– Musimy wracać. Późno – powiedziała do córki, wciąż zdyszana od tańca. – Jutro tu przyjdziemy.
Mamy wreszcie miejsce, w którym możemy robić, co chcemy, i gdzie nikt nas nie zobaczy…!
– Stych – przypomniała jej Myszka.
Ewa nie odezwała się, ale pomyślała, że teraz, gdy odkryły ogród, na pewno nie pozwoli, żeby Myszka tkwiła godzinami w tym zakurzonym, dusznym i ciemnym pomieszczeniu. Jednak nie powiedziała ani słowa.
W nocy, gdy Myszka już spała, Ewa cichutko wspięła się po schodach i zamknęła strych na klucz, który schowała w puszce po herbacie, wysoko, jak najwyżej, na szczycie kredensu.
Adam przewracał się w niewygodnym hotelowym łóżku, spocony, wściekły i nieszczęśliwy. Hotel był paskudny, najpodlejszej kategorii, lecz czego się można spodziewać po hotelu w takiej mieścinie? Dobrze, że w ogóle był. Niestety, okna były zamknięte na głucho i jak się okazało po bliższym przyjrzeniu, zabite gwoździami (zapewne zamki nie trzymały i ktoś z personelu “zabezpieczył” je przed wiatrem).
W pokoju unosiły się woń stęchlizny, nie wietrzonej pościeli i kwaśny odór papierosów, wypalonych przez setki dotychczasowych gości. O ich liczbie świadczyły wgniecenia w materacu, a zwłaszcza głęboki dołek, w który się zapadał. Brzydził się tego łóżka – tak jak brzydził się cudzych ubrań, obcej pościeli, nie domytych talerzy w restauracjach, szklanek, z których ktoś przed nim pił – i Myszki. Wściekły, zdjął z łóżka koc, rozścielił na podłodze, na nim poduszkę i kołdrę, i wyciągnął się.
Wizyta w szpitalu była równie nieudana jak ta w domu starców. Już na wstępie, po jego pierwszych słowach, kobieta w recepcji spojrzała z urażonym zdumieniem:
– Wypadek sprzed czterdziestu lat?! I chce pan znaleźć dokumentację? Tu, w naszym szpitalu?
– Tu ich przywieziono – powiedział Adam.
– Żywych czy martwych? – spytała i Adam niejasno przeczuł, że pyta raczej z ciekawości niż z chęci udzielenia mu pomocy.
– Nie wiem – odparł ponuro.
– Mówi pan o rodzicach i nie wie pan, jak zmarli? – zdziwiła się kobieta ze szczerością cechującą ludzi dobrych, lecz źle wychowanych.
– Wpadli na drzewo niedaleko szpitala. Jakieś dwieście metrów obok.
– Wdowi Dąb – mruknęła kobieta.
– Jak? – zdziwił się z kolei Adam.
– Mówię, że to na pewno był Wdowi Dąb. Tak nazywamy wielkie drzewo, obok którego musiał pan przejeżdżać, ale pewnie nie zwrócił pan uwagi. Niegdyś stało przy samej drodze, ale drogę wiele lat temu przesunięto. Za dużo było wypadków. Mama opowiadała mi, jak to było z tym drzewem – ciągnęła kobieta z wyraźnym ożywieniem. – Ono podobno rosło tak, że przy większej prędkości trudno je było ominąć. Wyrastało tuż za zakrętem. Gdy wypadków było coraz więcej, ktoś zdecydował, że należy ściąć drzewo albo przesunąć drogę. Wybrano to drugie wyjście, bo Wdowi Dąb to zabytek przyrody…
– Wdowi Dąb? – powtórzył Adam.
– Tylko za czasów mamy zdarzyło się tu z piętnaście śmiertelnych wypadków i drugie tyle katastrof, z których ludzie cudem wyszli z życiem. Już za czasów prababki wpadali na drzewo furmankami, saniami, a nawet konno. A jeszcze wcześniej… kto wie, co było wcześniej, skoro to drzewo ma już z pięćset lat? Na pewno to tu zginęli pana rodzice, bo nową drogę wytyczono jakieś trzydzieści lat temu.
Teraz, gdy okazało się, że Adam mówi o jednej z tych tragedii, które podniecały wyobraźnię małego miasteczka, kobieta stała się chętna do rozmowy; zapewne każdy wypadek komentowany był w tonie sensacji i pamiętano go latami.
– Czterdzieści lat temu – zamruczała pod nosem, szperając w pamięci. – Z przypadków, które ja pamiętam, długo mówiono o młodej parze, która jechała tędy w podróż poślubną…
– To nie oni – uciął Adam.
– …o młodym chłopaku, który ukradł auto rodzicom, zabił siebie i, dwie dziewczyny…
Adam westchnął. Zanosiło się na dłuższe wspomnienia.
– …i o parze z dzieckiem – dorzuciła zachęcająco kobieta.
– Oni jechali sami – stwierdził oschle. – Ja zostałem w domu, z babcią.
– Czego tu szukali? Ani to wczasowisko, ani droga przelotowa – mruknęła kobieta, ale Adam milczał. On również tego nie wiedział.
Kobieta znowu wysilała pamięć.
– Kto wie, czy starego archiwum nie przenieśli do piwnicy. Może je zniszczyli, a może nie? Nie ma obowiązku trzymać tego tyle lat, ale Jadwiga może to przechowała.
– Jadwiga? – podchwycił Adam.
– Nasza archiwistka. Przeszła na emeryturę, ale zanim odeszła, zrobiła porządek z papierami. Wie pan, ona zawsze była akuratna… Dziś już takich nie ma – dorzuciła po namyśle.
– Dziś od tego są komputery – powiedział Adam.
– No – przytaknęła bez entuzjazmu rozmówczyni.
– A gdzie mam szukać tej pani Jadwigi?
Jadwigę, starszą panią powyżej sześćdziesiątki, rzeczywiście zastąpiły dwa komputery. Ale ona sama nadal pracowała, prowadziła w szpitalu niewielki bufet dla pracowników i pacjentów.
– Czterdzieści lat, mówi pan… – zamruczała w zadumie. – To miałam wtedy jakieś dwadzieścia trzy… Wszystko pamiętam. Widzi pan, tych co się rozbijali o Wdowi Dąb, zawsze zwozili do nas. Powiem panu, że ten szpital to zbudowali głównie dlatego. Szpital i kostnicę. Ufundował je tutejszy dziedzic, jeszcze w dziewiętnastym wieku, i tak zostało. Kostnica, a jak ktoś przeżył, to renimka.
Adam podniósł brwi, więc Jadwiga zaraz wyjaśniła:
– Sala do reanimacji, tak na nią mówimy. Niektórzy wychodzą z niej do życia, inni nogami do przodu… W jakim kolorze było to auto? – spytała nagle po kobiecemu. Adam odpowiedział bez namysłu:
– Zielone.
Przed oczami znowu mignął mu ten widok: on, wychylony przez okno, trzymany za ramię przez babcię – i oni, z brązowym, kudłatym psem, wsiadający do zielonego samochodu. Mama machała ręką na pożegnanie. Taką ją zapamiętał: w jasnej sukience, z rozwianymi włosami, z uśmiechem na zwróconej ku niemu twarzy i z ręką na głowie psa. Nie wiedziała, że ten jej uśmiech i ten gest ręki zastygną już na zawsze na kliszy pamięci i że w tej pamięci ona już nigdy nie wykona innego gestu.
– Para ludzi, około trzydziestki?