– Ojciec miał trzydzieści cztery, ona trzydzieści – powiedział.
– Była taka para, ale z dzieckiem. Ojciec i dziecko zginęli na miejscu, ona żyła jeszcze cały dzień. Bardzo się męczyła. Wciąż o nich pytała.
– To nie oni. Oni mieli tylko psa.
– Pies mógł uciec…
– Nie wiem, co się stało z psem – powiedział, trochę zdziwiony, że pies zatarł się w mrokach niepamięci. A przecież musiał kochać go jako dziecko…
Na usilne prośby Adama i po wsunięciu w rękę starej kobiety nowego banknotu bufet został zamknięty i Jadwiga zeszła z nim do piwnicy. W wilgotnym, dusznym pomieszczeniu, obok chłodnych rur centralnego ogrzewania, na których skraplała się woda, leżały wielkie tekturowe pudła ze starymi kartotekami. Recepcjonistka nie kłamała. Pani Jadwiga była akuratna. Na każdym z pudeł wypisała starannie odpowiedni rok, bez trudu więc znaleźli to, w którym powinna leżeć dokumentacja dotycząca rodziców Adama. I leżała. W szarej teczce, obwiązanej sznurkiem.
– Takie to zbutwiałe, zawilgłe… – pokręciła głową pani Jadwiga. – Człowiek o to dbał, składał według alfabetu, przechowywał w teczkach, a oni do piwnicy… Na zmarnowanie… A tu co kartka to czyjeś życie.
Życie rodziców Adama skryło się na trzech kartkach, ale nazwisk tylko się można było domyślić.
– …kończy się na “icz”, więcby się zgadzało – powiedziała niepewnie pani Jadwiga, patrząc na rozmazane atramentowe plamy. – Mama to była Maria?
– Tak – powiedział Adam, wstrzymując oddech – Maria…
“Maria, kleks, icz – oto co z niej zostało”, pomyślał.
– Przywieziona o godzinie 13.40. Zmarła następnego dnia o 23.25.
Adam milczał i myślał o godzinach, w czasie których jego matka – przytomna? nieświadoma? – leżała na łóżku w jednym z pokoi tego małego szpitala. Co czuła? Czy zdążyła o nim pomyśleć? Czy zdawała sobie sprawę z tego, że umiera i nigdy go nie zobaczy? Że go opuszcza? Zostawia samego? I że on ma tylko pięć lat i rozpaczliwie jej potrzebuje?
– A mówiłam, że były trzy osoby – przerwała mu pani Jadwiga, która w okularach na nosie analizowała rozmazany przez wilgoć jedyny ślad po jego rodzicach, zamknięty w trzech zbutwiałych kartkach.
– Pan patrzy: tu są jeszcze dwie osoby i chyba obie o tym samym nazwisku? Końcówka “icz” na drugiej kartce jest zamazana, ale zgadza się pierwsza litera. “R…”, widzi pan? W jednym wypadku to był mężczyzna i nawet mamy jego wiek: trzydzieści cztery lata. A w drugim wiek się rozmazał… Zaraz… to też mężczyzna. Albo dziecko? Dziecko płci męskiej. Kto ich tam wie, jak akurat w rubryce “wiek” plama… Ale obie osoby zmarły w tym samym czasie, i tu napisano, że wskutek wypadku. A że te trzy kartki są razem spięte, więc wszystko pochodzi z tej samej katastrofy. Na pewno rodzina… – ciągnęła pani Jadwiga z niezrozumiałym dla Adama ożywieniem. Na jej twarz wystąpiły rumieńce, a na ustach pojawił się uśmiech. Uprzytomnił sobie, że ona nie wspomina tych dramatycznych zgonów, lecz swoją młodość. Gdy jego rodziców przywieziono do szpitala, ta sześćdziesięcioparoletnia kobieta miała dwadzieścia trzy lata. Była młoda, może ładna, pełna nadziei i życia. Przed jego rodzicami już nie było niczego – przed nią wszystko. Więc uśmiechała się teraz do wspomnień, patrząc na sterty zniszczonych, butwiejących akt, których Kiedyś dotykały jej młode, gładkie dłonie. Adam nie miał jej tego za złe- Ale sprostował pomyłkę:
– Nie mogło być ich troje.
– Jednak tutaj jest trójka – powtórzyła z uporem pani Jadwiga.
Adama nagle olśniło:
– Mogli wziąć jakiegoś autostopowicza… – zaczął, a po chwili wyszeptał: – A jeśli wpadli na drzewo, bo chcieli wyminąć przechodnia? Jeśli – urwał zmieszany.
– …jeśli przejechali go – dokończyła kobieta. – Pyta pan, co by było wtedy, gdyby kogoś przejechali? Czy przywieziono by ich razem do szpitala? Pewnie tak.
– Ten ktoś mógł być pijany… mógł wtargnąć na jezdnię – powiedział usprawiedliwiająco Adam. Nie chciał nawet teraz, po tylu fatach, pogodzić się z myślą, ze jego rodzice, sami ulegli wypadkowi, mogli równocześnie spowodować czyjaś śmierć. W jego rozbiegane, rozgorączkowane myśli wtargnął trzeźwy głos pani Jadwigi:
– Wiem tylko tyle, że byłam sumienną urzędniczką. Nigdy bym nie podpiął obcego do akt rodziny.
– Niech pani spróbuje sobie przypomnieć – poprosił nagląco.
– Chyba… chyba że ten obcy nie miał dokumentów i odruchowo wpięłam go w kartotekę pana ojca? No bo zginęli razem, w tym samym czasie, nie?
Adam westchnął. To w zasadzie wszystko wyjaśniało. Pijany lub lekkomyślny przechodzień, może dziecko, nagły, spóźniony skręt kierownicy, potrójna śmierć, a wśród nich jedna przedłużona o wiele godzin męczarni, o strach o bliskich i fizyczny ból.
“Mam nadzieję, że była nieprzytomna”, pomyślał.
– Był z nimi pies – przypomniał dla porządku.
– Mógł ocaleć i uciec. A zresztą… kto by pisał o psie w poważnych szpitalnych aktach? Pies to pies – powiedziała kobieta.
Niemal równocześnie z jej słowami Adamowi zakręciły się w oczach łzy. W absurdalny sposób wstrząsnęła nim myśl o oszalałym z przerażenia psie, który błądzi po nieznanej okolicy.
Szybko się opanował, nie chcąc, by urzędniczka dostrzegła jego wzruszenie. Przypomniał sobie, po co jechał tyle godzin. Czy tylko po to, by ujrzeć miejsce, gdzie jego rodzice przeżyli ostatnie chwile życia?
– Czy zrobiono sekcję? – spytał.
– Może i tak, ale z tych kartek się nie dowiemy – powiedziała pani Jadwiga. – Pan patrzy… Same kleksy… plamy… albo tak wyblakłe pismo, że się nie przeczyta.
– Ale ja muszę wiedzieć! – zawołał gwałtownie.
– Co? – zdziwiła się urzędniczka.
– Chcę poznać ich geny, rodzinne choroby, wszystko, co można wywnioskować z badań krwi, które na pewno ktoś im zrobił!
– Po co to panu? Nie wystarczy, że umarli? I to w ten sposób? – spytała kobieta.
– Pani nic nie rozumie. I nie jest pani w stanie zrozumieć – powiedział z nie zamierzoną arogancją. – Żyjemy już w innych czasach niż te, o których pani pamięta. Na podstawie drobnych, pozornie mało znaczących badań możemy wywróżyć przyszłość wielu pokoleń. Dziś można zrobić analizę krwi małej dziewczynki i na tej podstawie przewidzieć, jakie dziecko urodzi za dwadzieścia lat… Możemy się dowiedzieć, czy to dziecko za lat pięćdziesiąt zachoruje na alzheimera lub nowotwór, czy nie grozi mu opóźnienie w rozwoju lub inna genetyczna skaza. Możemy nie dopuścić, żeby… – Adam urwał.
“…żeby co?”, pomyślał nagle. “Żeby jakaś kobieta nigdy w życiu nie urodziła dziecka, bo istnieje prawdopodobieństwo, że będzie to dziecko z downem, z nowotworem, z niedorozwojem mózgu, z afazją mięśni?”
– Po co to panu… – powtórzyła Jadwiga i Adam ujrzał, że patrzy na niego ze współczuciem.
No tak… Jej miejsce w dzisiejszych czasach było już tylko w tym nędznym, szpitalnym bufecie, a on próbował z nią rozmawiać jak z przedstawicielem Homo sapiens na miarę dwudziestego pierwszego wieku.
Wyblakłe oczy emerytowanej urzędniczki patrzyły na niego z rosnącą litością.
– Wdowi Dąb stoi jakieś dwieście metrów od szpitala, ale już nie przy drodze, tylko na łące. Zobaczy go pan na pierwszym zakręcie w lewo. Można tam podejść, jest ścieżka. Na drzewie przybito krzyż. Dla upamiętnienia tych, co zginęli. Okoliczni ludzie palą tam świece w Dzień Zaduszny, a czasem i w inne dni. Niech pan idzie. Przecież po to pan jechał tyle kilometrów…
“Po to?”, zdziwił się. Nie przyjechał tu, aby stać pod Wdowim Dębem, ani nawet by poznać dziwną nazwę tego potężnego, rozłożystego drzewa, któremu rzeczywiście należało się miano pomnika przyrody. A jednak pół godziny później już pod nim stał.
Jego wzrok wędrował po burej, grubej, chropawej korze pnia, szukając starych, dawno zabliźnionych ran od uderzeń wielu ton żelastwa. Nie znalazł jednak ani śladu, poza wyciętym sercem z czyimiś inicjałami.
“Ktoś tu umierał, a ktoś inny kochał się w cieniu tych gałęzi”, pomyślał.
Łagodny, ciepły wiatr poruszył liśćmi i nagle wydało mu się, że drzewo mówi do niego śpiewnym, cienkim głosem. “Mama?”, pomyślał.
– …asio… Adasio…
– Mamo… – wyszeptał nagle Adam, objął pień i zapłakał. Łzy płynęły niekontrolowane i musiało to trwać długo, skoro poczuł je na twarzy, na szyi, na rękach.
– …aaasio… Adasio… oć… oć…
Nie płakał tak od czasów, gdy przestał być dzieckiem. A przestał nim być bardzo wcześnie, gdyż jak sam stwierdził, dziećmi są tylko ci, którzy mają rodziców – nawet gdy są już dorosłymi ludźmi. On przestał być dzieckiem w wieku lat pięciu, gdy babcia powiedziała mu nienaturalnie spokojnym głosem: