Выбрать главу

Dzień siódmy: grzech

Gdy Ewa z Myszką weszły nazajutrz do ogrodu za domem – zastały tylko chwasty, perz i zwiędnięte, wysuszone strąki. Kwiaty znikły. Ich zapach rozwiał się w powietrzu, ustępując miejsca mdłej woni zgnilizny.

– To niemożliwe! Miałam omamy? – powiedziała zdumiona Ewa. – Byłam pewna, że wczoraj wieczorem był tu prawdziwy ogród…

“Bo był”, pomyślała Myszka. “On nam go dał. Ale do jego pielęgnacji potrzebna była miłość, a nie gniew”.

Ta myśl nie przebiegła jej przez głowę gładko i szybko, jak tata, gdy przemykał przez dom, ale mozolnie wspinała się po stromych i nierównych schodkach jej umysłu. Utykała w zaułkach, wpadała w czarne dziury, w których czas stał w miejscu, rozpryskiwała się jak mydlana bańka i dobrnęła do końca jako nie wypowiedziane domniemanie.

– Ooog byyyu… – powiedziała bełkotliwie. Ewa jednak ciągnęła dalej, zasłuchana bardziej w siebie niż w córkę:

– …albo to ja psuję wszystko, czego dotknę.

Wraz ze śmiercią ogrodu znowu ogarnęło ją beznadziejne uczucie zmęczenia i strach przed myśleniem w perspektywie dalszej niż następny dzień. W tajemniczy sposób ten prawdziwy, żywy ogród, który przetrwał tyle lat, wciąż piękniejąc, dawał nadzieję na to, że coś się odmieni. Zniknięcie ogrodu odebrało tę nadzieję.

“Niech się zmieni choćby na gorsze, byle w ogóle przyszła zmiana”, pomyślała z rozpaczą, ciągnąc Myszkę z powrotem w stronę domu.

Zamknęła furtkę i skręciła za mur. Nagle zauważyła, że przed ich bramą stoją dwie obce kobiety.

“Świadkowie Jehowy”, stwierdziła odruchowo, wiedząc, że wyznawcy tej religii chodzą po domach zawsze dwójkami i że najczęściej są to kobiety. Już niejeden raz mówiła im, przez zamknięte drzwi, by sobie poszły, lub słuchała w milczeniu cytatów z Biblii.

A teraz miała je przed sobą. Nieznajome stały pomiędzy nią a upragnionymi drzwiami. I patrzyły na Myszkę. Patrzyły tym najgorszym z możliwych spojrzeń: zachłannie ciekawym, łapczywie dociekliwym. Nie spuszczały z niej wzroku. Ewę ogarnął niepokój. Przypadkowi obserwatorzy na ogół uciekali spojrzeniem, zwłaszcza gdy popatrzyła na nich wrogo i agresywnie, lub udawali, że odmienność Myszki jest czymś, co ich w ogóle nie obchodzi.

– Proszę odejść, to prywatna posesja – powiedziała z determinacją.

– Ale my w tej sprawie – powiedziała starsza z kobiet, wykonując ręką nieokreślony ruch, tak jakby ogarniała nim nie tylko Ewę, ale i jej córkę.

– Może wpuści nas pani do domu? Przecież nie będziemy tak stać – odezwała się druga. Dopiero teraz Ewa ujrzała, że kobieta trzyma w ręce nie czarną Biblię, z jaką chadzali świadkowie Jehowy, lecz czarną, zapinaną na szyfrowy zamek teczkę.

“Osoby urzędowe”, uświadomiła sobie ze szczególnym rodzajem lęku. Ostatnią urzędową osobą, z jaką miała do czynienia, była pani z wydziału opieki społecznej, która miała zabrać Myszkę zaraz po jej narodzinach, by oddać ją do zakładu. Papiery w ostatniej chwili Ewa podarła… “We wszystkich urzędnikach jest jakiś wspólny rys, odróżniający ich od osób prywatnych. Jakby ciągnął się za nimi niewidoczny cień biurka, opoki ich władzy”, pomyślała.

– Nie wpuszczam obcych do domu – powiedziała ostro.

– Jesteśmy z wydziału opieki – oznajmiła pierwsza z kobiet, tak jakby to wszystko wyjaśniało. Ewa milczała. – Mamy informację, że mieszka tu dziecko, które co najmniej od roku obejmuje obowiązek szkolny. Jeśli dobrze liczę, to obowiązek szkolny nie jest faktycznie dopełniany od dwóch lat – ciągnęła kobieta urzędowym, bezosobowym językiem, w którym “my” przybierało postać potężnego, mrocznego gmachu, po którym aż do dziś krąży Józef K. i nie może znaleźć wyjścia. Wzrok kobiety niemal przyssał się do Myszki i przewiercał ją na wylot.

“Nie, nie zobaczysz tego, co jest w niej w środku. Nikt tego nie zobaczy”, pomyślała Ewa z dziwną satysfakcją.

– Obowiązek szkolny… – zaczęła, a potem machnęła ręką: – Jeżeli ma pani oczy, jeżeli pani cokolwiek widzi…

– Widzę – przerwała ostro druga kobieta. – Widzę ciężko niedorozwinięte dziecko, pozbawione fachowej opieki. Dziecko odizolowane od społeczeństwa…

– Od jakiego społeczeństwa?! O kim pani mówi? – krzyknęła Ewa i zaraz umilkła. “To Adam”, uprzytomniła sobie. Adam zatelefonował do jakiegoś urzędu.

– Jeśli dziecko nie nadaje się do normalnej szkoły, to przecież są szkoły specjalne. I specjalne zakłady dziennej lub stałej opieki – powiedziała pierwsza z kobiet. – Nie może pani przetrzymywać jej w domu, odizolowanej od świata.

– To świat izoluje się od mojej córki! – zawołała gwałtownie.

– Kto tu się izoluje? Przecież to my przychodzimy do pani, a nie pani do nas – spytała druga nieznajoma. – I przyszłyśmy po to, aby to dziecko wróciło do świata. Szkoła specjalna przygotuje je do życia.

– Jakiego życia? – spytała Ewa. Kobiety zamilkły. Też tego nie wiedziały. Spojrzały po sobie, jakby szukając gotowej formuły.

– Maa… Doo…m. Oć, oć… – wybełkotała Myszka. Jej rączka tak mocno ściskała dłoń Ewy, jakby chciała zmiażdżyć jej palce. Banieczka śliny pękła w kąciku jej ust i spłynęła po brodzie.

– Szkoła specjalna nauczy ją mówić – zaczęła pierwsza z kobiet.

– Nie – odparła Ewa. – Nie nauczy. I nie nauczy jej wyplatać koszyków. Ani malować szkła czy kleić kopert. Nie w tym stadium..Nie w jej stanie; poza syndromem Downa ma jeszcze dodatkowe uszkodzenie mózgu. Nie zechce jej żadne przedszkole ani żadna szkoła. Szkoła integracyjna lubi normalne kalectwa, a ja nie dam jej do ośrodka dla najciężej upośledzonych, bo ona… Ona… Proszę nas przepuścić!

Ruszyła naprzód, ciągnąc za sobą Myszkę, ale kobiety stały przed drzwiami nieruchomo. Zatrzymała się.

– Instytucje specjalnej troski upomną się o to dziecko i zapewnią mu opiekę, czy pani tego chce, czy nie – zaczęła pierwsza z kobiet.

– Mamy fundusze… Charytatywne datki… – powiedziała nagle druga.

“I charytatywne bale”, pomyślała Ewa, zaciskając zęby. Bale, na których udawało się zebrać małą cząstkę tego, co balowicze wydawali na własne stroje, biżuterię, kosmetyki. Sama bywała na nich niegdyś, nie zastanawiając się nad szczytnymi celami, którym służyły. Bawiła się. Pozowała do fotografii w kolorowych pismach.

– Otwieramy nowe ośrodki… – ciągnęła tamta, choć z mniejszym przekonaniem. Jej wzrok wędrował nadal po Myszce, ale już zaczynał uciekać.

– Maa… – zabełkotała Myszka i Ewa kątem oka ujrzała strużkę spływającą po nogach córki.

– …mamy fachowców, zapewnimy jej opiekę – mówiła dalej kobieta, lecz urwała i nerwowo spoglądała na powiększającą się kałużę.

Ewa spojrzała jej prosto w twarz. Tamta zamrugała powiekami i odruchowo cofnęła się przed zlewającą się ku niej kałużą. Na jej twarzy pojawiło się obrzydzenie.

– Myszka nie potrzebuje opieki. Ona potrzebuje miłości. Czy pani ją jej da? Czy posprząta pani po niej i zrobi to tak, aby ona nie czuła się winna? A jeśli dostanie ze strachu biegunki, czy weźmie ją pani na ręce, aby przestała się bać? – pytała Ewa, ciągnąc za sobą Myszkę i idąc prosto na kobiety. Rozstąpiły się. Ewa przyśpieszyła kroku, wlokąc Myszkę, i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Usiadła w kuchni i zaczęła płakać.

– Nee paa… – powiedziała Myszka, obejmując ją rączkami.

W okno ktoś nagle zastukał. Ewa wzdrygnęła się, a dziewczynka krzyknęła. W twarzy rozpłaszczonej na szybie, jak karykaturalny, plackowaty zegar Salvadora Dali, Ewa rozpoznała twarz jednej z kobiet.

– Chciałyśmy dobrze, proszę mi wierzyć – mówiła tamta głosem zniekształconym przez grubą szybę.

– Ja pani wierzę – odparła bezradnie Ewa, dodając w duchu: “I co z tego?”

– Gdyby pani czegoś potrzebowała… gdyby pani chciała jakiejś porady… albo gdyby pani miała dość… – mówiła kobieta, a Ewa z trudem powstrzymała się od wrzasku: “Ależ ja mam dość! Mam dość!”

– …zostawię w pani drzwiach moją wizytówkę – zakończyła tamta, zawahała się chwilkę, a potem jej twarz zniknęła.

– Nee ceee – obwieściła Myszka grubym głosem, tłukąc pięściami w blat stołu. Wiedziała jedno: ktoś chce ją zabrać z domu, nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co. Ewa łagodnie przytrzymała jej dłonie.

– Ciii… w porządku… Nic się nie zmienia. Nigdzie nie pójdziesz… Ciiii…

A Myszka, uderzając pięściami w stół, myślała tylko o tym, że jeśli musi iść z domu, to tylko w jedno, jedyne miejsce: na górę.

Adam wędrował po Internecie szlakami genetyki. Przypominało to rozdrapywanie nie gojącej się rany.