– Oć, oć… aaasio…
To tymi dwoma głosami przemawiał do niego Wdowi Dąb, lecz on, Jasio-Adasio, nie chciał ich pamiętać, ani nawet usłyszeć. Ten prawdziwy, żyjący w nim, choć tragicznie zmarły Adaś był tak całkowicie przez niego wchłonięty, że aż do granic unicestwienia; tak przyswojony, że aż wyrzucony z pamięci. I nie z powodu ułomności uczuć i kalekiej pamięci, ale z bólu.
Przed oczami jeszcze raz zobaczył tamtą scenę: odjeżdżali razem, cała trójka. Patrzył za nimi, wychylony z okna mieszkania. Adaś o gęstych, ciemnych włosach, w brązowym płaszczyku z misia, macha mu rączką, prowadzony przez mamę. Mama uśmiecha się do niego czule, a ojciec woła: “Opiekuj się babcią, Janek! Wrócimy jutro wieczorem!”
Nigdy nie wrócili.
Nagle przypomniał sobie, po co jechali. Przecież jeździli tam co miesiąc! W tym niewielkim prowincjonalnym szpitaliku pracował stary, cierpliwy pediatra. Miał syna chorego na downa; sam opracował kilka skutecznych metod adaptowania dzieci z DS do normalnego życia. Rodzice jeździli do niego z Adasiem, konsultowali osiągnięte postępy, uczyli się następnych żmudnych ćwiczeń.
Nagle rozbrzmiała mu w pamięci rozmowa rodziców – podsłuchana tuż przed fatalną podróżą – w którą wkroczył znienacka, z dziecięcym impetem:
– Co będzie z Adasiem, gdy nas zabraknie? – To mówił ojciec.,
– Nie wiem. Często nie mogę zasnąć, bo o tym myślę. Śni mi się to po nocach. – To mówił smutny, śpiewny głos matki.
Wbiegł do ich pokoju i krzyczał: “Nie, nie! Was nigdy nie zabraknie! Wy będziecie zawsze! Zawsze!”, ale potem, pogodzony z nieuchronnym, powiedział z dziecięcą, niezachwianą pewnością:
– Nigdy nie zostawię Adasia. Adaś będzie ze mną.
Teraz, z perspektywy czterdziestu lat, pojął, że mu uwierzyli; że zdjął z nich największy, najstraszliwszy lęk. Że rodzice z całą powagą zaufali jemu, pięciolatkowi, który zobowiązał się do opieki nad bratem, do nieopuszczania go aż do śmierci; do przekreślenia okrutnej wizji zakładu specjalnego i bolesnej samotności chłopca.
– …Jasio… Adasio… Oć, oć… Pobawimy się… – wyszeptał cicho, sam do siebie, przywołując własne dzieciństwo. To było dobre, szczęśliwe dzieciństwo. Także dzięki Adasiowi.
Co Adaś powiedział do niego przed odjazdem?
– …aaasio, ja wróóó…ce.
To były te słowa. Usłyszał je teraz po raz wtóry; zabrzmiały mu w uszach tak, jakby to było wczoraj.
– …aaaasio… wróóó…ce…
I wrócił.
Kiedy babcia pierwszy raz powiedziała do niego “Adaś”? Nazajutrz, gdy przyjechała z tego odległego szpitala, gdzie musiała rozpoznać ich zwłoki? Czy wiele dni później? Nie pamiętał. Pamiętał tylko, że przyjął to bez słowa sprzeciwu. Słysząc znowu to imię, miał uczucie, że Adaś wciąż żyje. W nim. Więc nie protestował.
– Dlaczego ona to zrobiła? – spytał, patrząc na siedzącą przy stole staruszkę. Ona uśmiechnęła się:
– Dlaczego nazwała cię “Adasiem”? Dlaczego zabrała ci prawdziwe imię, a w tamtym szpitalu skłamała? W zmarłym Adasiu rozpoznała ciebie, i oświadczyła, że zginął Janek? Dlaczego to zrobiła… Nigdy mi się nie zwierzała, mogę się tylko domyślać. Mocne kobiety, z charakterem i godnością… a ona jest taka… takie kobiety bardziej od łabędzi kochają brzydkie kaczątka. Kochają kulawe pisklęta i bezradne dziewczynki z zapałkami – powiedziała z zadumą starsza pani. – Więc nie dziw się, że ona bardziej niż ciebie kochała Adasia. Nie miej jej tego za złe.
– Tak… – powiedział Adam i znowu to zobaczył: gruby, nieforemny chłopiec, z brązowymi, kręconymi włosami, ubrany w brązową kurtkę. Jego mały, starszy braciszek. Znów przypomniał sobie to ostatnie spojrzenie spod mongolskiej fałdy i nieśmiały uśmiech. “Nasz niedźwiadek, nasz Miś Puchatek”, jak mawiała mama, Adaś bowiem był powolny, ociężały i ufny jak książkowy Miś i tak jak on kochany przez “wszystkie zwierzęta w Lesie”.
– Babcia chciała ocalić istnienie Adasia – mówiła starsza pani. – Więc złączyła was w jedno. Dając ci jego imię, uwierzyła, że w ten sposób jakby obdarowała Adasia zdrowym, silnym ciałem i lekkim, sprawnym umysłem, zachowując jego duszę i wrażliwość. Z was dwóch stworzyła jednego. I kochała cię za dwóch.
Staruszka zamilkła. Adam też milczał, porażony jedną jedyną myślą: “Adaś obiecał, że wróci. Wrócił. Ale go odrzuciłem”.
– Przepraszam… Spieszę się – powiedział nagle, zrywając się z krzesła, które się wywróciło. Postawił je z powrotem, niezdarnie i z pośpiechem.
Starsza pani spojrzała na niego z uwagą.
– Nie mam czasu – powiedział gorączkowo, bardziej do siebie niż do niej. – Odwiedzę ją wkrótce… to znaczy babcię… wezmę z powrotem do domu… Przywiozę ją do pani z wizytą, dobrze? Ale naprawdę nie mam czasu… Proszę się nie gniewać…
Patrzyła na niego ze zrozumieniem. Bez słowa zamknęła za nim drzwi i słuchała tupotu nóg na schodach. Biegł tak szybko i głośno, jak kiedyś biegał po nich mały Janek. Przez krótką chwilę wydawało jej się, że słyszy jeszcze echo innych kroków. Powolne, ostrożne kroki małego Adasia. Noga opuszczana powolutku o stopień niżej, a za nią druga, dostawiana powoli i z lękiem. “Tuptup…tuptup…tuptup…” Lubiła ten dźwięk.
Lekarz zwlekał z diagnozą.
– Płuca czyste… Temperatury brak. Może to coś mózgowego? – powiedział z wahaniem. – Poczekajmy dzień, dwa, aż coś się wyjaśni. Trudno dobrać lek do choroby, której nie znamy.
– A jeśli to ta mała ciemna plamka? I jeśli jest to, na przykład, tętniak? – spytała niepewnie Ewa.
– Bomba zegarowa w głowie… – zamyślił się lekarz. – Ale ona nie utraciła przytomności. Jest przytomna, tylko niekontaktowa. Cały czas patrzy i coś widzi, ale nie nas. Nie wiemy, co. Może nic.
– To co możemy zrobić? – zdenerwowała się Ewa.
.- Czekać – odparł lekarz. – Z upośledzonymi dziećmi nigdy nic nie wiadomo.
“Powiedział to tak, jakby ofiarowywał mi nadzieję”, uświadomiła sobie Ewa.
Lekarz wyszedł, Ewa została sama. Nie wiedziała, na co czeka.
“A jeśli czekam, aż ona umrze…?”, pomyślała z lękiem. Był to strach zarówno przed odejściem Myszki, jak i przed samą sobą. Gdzieś głęboko, w najmroczniejszych zakamarkach umysłu, czaiła się w Ewie nadzieja na rozpoczęcie wszystkiego jeszcze raz od początku. I nie było tam miejsca dla Myszki.
Ewa usiadła na łóżku córki, objęła głowę rękami i zaczęła się kiwać – w przód i w tył, w przód i w tył. I czekała. Na to, co się stanie, i na własną reakcję, której nie umiała przewidzieć.
Myszka też czekała. Bezwład, który ją ogarnął, gdy około południa otworzyła oczy, odczuła jako coś normalnego. Jej ciało rozstawało się w ten sposób z domem, w którym do tej pory żyła. Dotykała go już tylko umysłem. Widziała i słyszała matkę; rozumiała jej rozmowę z lekarzem. Ale nasłuchiwała, kiedy zostanie wezwana.
Czekając na wezwanie, czuła, że w domu nie ma taty. Zawsze wiedziała, kiedy jest, a kiedy go nie ma, nawet gdy był zamknięty w swoim pokoju i zachowywał się, jakby go nie było. Ale teraz nie było go naprawdę. Myszka bała się, że on już nie zdąży przybiec i przystanąć.
A potem poczuła, że się zbliża. Był niedaleko. Biegł.
Adam zaparkował auto na trawniku i biegł do drzwi. Dom tonął w mroku. Z trzaskiem otworzył wejściowe drzwi i przebiegł przez hol, który po raz pierwszy wydawał mu się zbyt duży i zbyt długi. Cały dom rozrastał się i wydłużał, jakby chciał przeszkodzić mu w osiągnięciu celu.
W drzwiach sypialni zderzył się z Ewą. Irracjonalnie pomyślał, że zastawia mu drogę, ale ona powiedziała, bez cienia złości, ale i bez cienia buntu:
– Myszka jest chora…
– Nie. Nieprawda. Nie teraz, to niemożliwe – mówił gorączkowo. – Zawołamy lekarza… Najlepszych lekarzy…
– Ona umiera – szepnęła Ewa z dziwną biernością. – Już to wiem. Bądź cicho i pozwól jej odejść.
Odsunął ją zbyt gwałtownie, tak że zatoczyła się na ścianę i zastygła oparta o nią, a on podbiegł do tego wielkiego łóżka. Przypomniał sobie dzień, w którym osobiście wybrał je z katalogu: szerokie, z wysokim, bogato rzeźbionym wezgłowiem. Było teraz tak duże (“wszystko wybieram za duże”, pomyślał), że najpierw wydało mu się puste. Potem dostrzegł drobny kształt skryty pod kołdrą i sklejone od potu ciemne, kręte włosy. Skośne niewidzące oczy Myszki patrzyły na niego.
Usiadł na skraju łóżka, bojąc się jej dotknąć. Ewa, milcząc, stanęła za nim.
– Co mam zrobić? – spytał bezradnie.
– Nic – odparła (“już teraz nic”, pomyślała).
– Co mówił lekarz? Musiał coś powiedzieć!
– Że takie dzieci jak ona odchodzą przed czasem – odparła.