Pokrzepiwszy się tęgo, bardzo tęgo, począłem składać wszystkie swoje manatki na dachu szopy, do którego mogłem sięgnąć ręką, najpierw teczkę, później jedną butelkę po drugiej: saską żytniówkę, potem cztery nie napoczęte i jedną napoczętą butelkę śliwowicy szwarcwaldzkiej, wszystko starannie jedno obok drugiego na krawędzi dachu.
Zabija czas, nic innego mu nie pozostało. Nie pomoże mu teraz ta ćwiartka bourbona, którą cisnął na oślep do rzeki.
Ty masz koniak? Może niesiesz go dla chorej, starej kobiety? Może chowasz go na ponowne przyjście naszego Pana Jezusa? Skąd zresztą mogę, drogi przyjacielu, odgadnąć przeznaczenie twojego koniaku?
Czy ci wiadomo, czy ci wiadomo, szanowny panie, żem przepił nawet jej pończochy?
Czyż nie odczuwam? Owszem. Im więcej piję, tym więcej odczuwam. Właśnie dlatego piję, że w trunku tym szukam współczucia i serca. Nie wesela szukam, lecz jedynie boleści… Piję, albowiem pragnę dotkliwiej cierpieć to!
Grzechów, które rzeczywiście się zdarzają, Bóg ani chce, ani nie chce, lecz tylko je dopuszcza.
Tak więc spędziłem całą noc pijąc i wymiotując na przemian.
Wchodzi do kościoła, usta mu się ruszają w czymś modlitwopodobnym. W środku jest chłodno; na ścianach obrazy drogi krzyżowej. Zdaje się, że nikt nie patrzy. Szczególnie w kościele lubi sobie popić.
Lecz bywali tacy opoje, którzy – czując w sobie zbytek trunku, a nie chcąc go odstąpić, kiedy po skończonym stole trwała jeszcze dobra ochota – wychodzili za dom i tam sprawiwszy sobie dobrowolnie wymiot, powracali do kompanii i znowu na nowo pili.
Nie wydaje ci się, że trochę cię znudzi mieszkanie z pijakiem? Nie widziałaś jeszcze najgorszego. Wszystko przewracam. Cały czas rzygam. To cud, że przez te ostatnie kilka dni czułem się tak dobrze. Jesteś jak antidotum, co miesza się z alkoholem i utrzymuje mnie w równowadze, ale to nie będzie trwało wiecznie.
I osądzi wszystkich sprawiedliwie i przebaczy dobrym i złym, wyniosłym i pokornym… A gdy już skończy ze wszystkimi, naonczas przemówi i do nas: “Chodźcie i wy – powie – Chodźcie pijaniuteńcy! Chodźcie słabiutcy! Chodźcie zasromani!” i my wszyscy przyjdziemy nie wstydząc się i staniemy przed Nim. A On powie. “Świnie jesteście! Na obraz i podobieństwo bestii; ale chodźcie i wy też!”
Tylko drugorzędny umysł nie umie wybrać pomiędzy literaturą a prawdziwą nocą duszy.
Nie mogę wszelako pojąć, w jaki sposób zdołał ktoś rozciągnąć przyjemność picia poza pragnienie i urobić sobie w imaginacji jakoby apetyt sztuczny i przeciw naturze.
Daj, Panie, nam wszystkim, nam pijakom, tak lekką i tak piękną śmierć.
– Chyba mam ochotę się napić.
– Prawie wszyscy mają taką ochotę, tylko po tym nie wiedzą.
Byłem przerażony i piłem więcej niż zwykle. Pracowałem nad swoją pierwszą powieścią. Siedząc nad maszyną do pisania, wypijałem co wieczór pół litra whisky i dwanaście piw. Do bladego świtu paliłem tanie cygara, waliłem w maszynę, piłem i słuchałem muzyki klasycznej z radia. Postawiłem sobie za cel dziesięć stron dziennie, ale dopiero następnego dnia mogłem sprawdzić, ile napisałem. Wstawałem rano, wymiotowałem i kierowałem się do frontowego pokoju, by zobaczyć, ile kartek leży na kanapie. Zawsze przekraczałem swój limit.
I usłyszałem głos z nieba mówiący do mnie: Napisz.
Ten dygot trzyma mnie w ryzach.
I widziałem innego, mocnego anioła, zstępującego z nieba, odzianego w obłok.
Pijaństwo bramą każdej nieprawości. Zwady, urągań, kradzieży, sprośności. I innych wielu: grzech bowiem pijaństwa, to duch szataństwa.
Czemuż nie zaśpiewasz nam tej pijanej aryjki?
Jako biolog, jako myśliciel społeczny zajmujący się władzą i przebudową świata, kształtowaniem porządku uniwersalnego – we wszystkich tych wcieleniach zdawał się mieć wielką potrzebę kopulacji.
Dziwna sprawa z tą wódką, jest to piekielnie ostry napitek, tajemniczy wywar z ziółek, który ma jakiś osobliwy związek z gwiazdami.
Ramię w ramię szliśmy bulwarem SaintGermaine, a przed witryną ligi antyalkoholowej, wystawiającej, jak zwykle, zeschłe mózgi, rzekłem:
– Tu, oczywiście, najlepiej przejść na drugą stronę.
Prawdziwym mężczyzną jest ten, kto pragnie powtórzenia.
Jako szesnastolatek i wciąż jeszcze uczeń zacząłem bardziej regularnie odwiedzać przyjemnie nieformalny dom uciech, wypróbowawszy wszystkie siedem dziewcząt, skoncentrowałem uczucia na pulchniutkiej Polymni, z którą wypijałem zawsze mnóstwo pienistego piwa, siedząc przy mokrym stoliku w sadzie – wręcz uwielbiam sady.
Moja dusza jest wśród lwów.
Rury i kadzie porteru cudowne. Ale szczury wpadają do nich. Wzdymają się z opicia do wielkości owczarków i pływają. Spite porterem i piją, dopóki się nie wyrzygają jak chrześcijanie.
Kiedy siedziałem w helikopterze przelatując nad Manhattanem, oglądając Nowy Jork, jak gdybym płynął w łodzi o szklanym dnie nad tropikalną rafą, Humboldt prawdopodobnie gmerał pośród swoich butelek, szukając odrobiny soku, żeby go zmieszać z porannym dżinem.
Życie jest możliwe tylko wskutek nieciągłości.
Panie Boże, lubiłem dżem truskawkowy i ciemną słodycz kobiecego ciała. Jak też wódkę mrożoną.
Gdyby nie myśl o samobójstwie, dawno bym się zabił.
Mówili o mnie ci, którzy siedzieli w bramie, a byłem piosnką u tych, którzy pili mocny napój.
Przez morze była droga Twoja, a ścieżki Twoje przez wody wielkie, wszakże śladów Twoich nie było.