Miewałem też takie anielice, co zjeżdżały do mnie, a raczej do moich zupełnie już nie dających się ruszyć z miejsca zwłok i pokój, w którym jesteśmy, przekształcały w salę intensywnego nadzoru medycznego. Oczywiście dysponowały te nieszczęśnice rozmaitą skalą możliwości. Od najbardziej wyrafinowanego sprzętu, leków najnowszej generacji i praktycznie nieskończonych środków finansowych, jakie były w zasięgu Bachy Maklerki, aż po zupełne rozproszenie i całkowity brak kwalifikacji, jaki cechował nie wymienioną jeszcze przeze mnie w tym kontekście Asie Katastrofę.
– Wiesz co – przerwała mi chyba w porę Alberta – zastanawiam się, co jest straszniejsze: to, że nie potrafisz normalnie żyć, czy to, że nie potrafisz normalnie mówić, przecież ty masz napuszony od wódy język i zesztywniałe gardło. Mówisz jakąś koturnową mową. Skąd te imiona? Mów normalnie, zacznij wreszcie normalnie żyć.
– Kto, kiedy i gdzie powiedział – jadowitość pojawiła się i rosła w moim głosie – kto, kiedy i gdzie powiedział, kto, kiedy i gdzie napisał, że ja jestem od normalnego życia?
– A od jakiego życia jesteś? Nienormalnego? Wyjątkowego? Genialnego? Chorego?
– Ja jestem, Alu, od życia wyjątkowo nieszczęśliwego.
– Weź się w garść i zacznij żyć umiarkowanie, ale szczęśliwie.
– Umiarkowanie, ale szczęśliwie? Przecież to jest sprzeczność sama w sobie.
– To nie jest sprzeczność, kiedy to zrozumiesz, przestaniesz pić.
– Alberto Alu, Alberto Lulaj, autorko przejmujących wierszy, wpierw myślałem, że jesteś największą miłością mojego życia, tym większą i tym tragiczniejszą, że na dobre zniknioną za rogiem Jana Pawła i Pańskiej, potem myślałem, że jesteś członkinią gangu enigmatycznych gangsterów, potem, że jesteś zjawą nieziemską, potem w trakcie naszej rozmowy pomyślałem, że jesteś najbliższą mi osobą na świecie, a teraz widzę, że ty najzwyczajniej na świecie jesteś dociekliwą terapeucicą, tak, ty jesteś terapeucicą-wilczycą, piczką-terapeuciczką.
Ona przez dobrą chwilę spoglądała na mnie z przejmującym smutkiem, a potem powiedziała:
– Nie chcę i nie życzę sobie, żebyś w jakikolwiek sposób pomagał w drukowaniu moich wierszy. Poradzę sobie. Mam absolutną wewnętrzną pewność, że poradzę sobie. A ty, biedaku, możesz się już tylko napić.
I Alberta nalała mi do pełna, ja zaś natychmiast wypiłem jednym całym haustem, bo mogłem już pić całymi haustami. Potrzebowałem tego. Byłem tak nieskończenie pusty i wydrążony, że tylko nieskończona nicość mogła mnie wypełnić.
15. Błękitne łasice.
Po napełnieniu wanny gorącą wodą, po umieszczeniu w niej prania i po nasypaniu nadmiernej dozy proszku Omo-Color składałem gazety. Leżały wszędzie i tworzony przez nie nieład, choć powierzchowny, był druzgocący optycznie. Kiedy w ciągu pijackim ruszałem rankiem po kolejną butelkę, po kolejne dwie albo trzy butelki, albo po kolejnych kilkanaście puszek piwa, zawsze po drodze kupowałem znaczne ilości gazet. Po pijanemu albo na kacu, zwłaszcza na kacu zdeprymowanym pierwszą poranną dawką, kupowałem znacznie więcej gazet niż zwykle (Chyba raczej powinienem powiedzieć: niezwykle, zwykle bowiem byłem niezwykle pijany, trzeźwy byłem niezwykle rzadko – znów łeb podnosi kusicielska bestia retoryki pijackiej: pić – strasznie; pisać o piciu – strasznie; pić, pisać i gromić bestię retoryki pijackiej – strasznie, strasznie, strasznie). Kupowałem wszystkie dzienniki, które ukazywały się danego dnia, kupowałem brukowce zawierające plugawe oferty, kupowałem tygodniki, pisma ilustrowane, pisma kobiece (zwłaszcza pisma poświęcone modzie, sztuce makijażu i palącym kwestiom pielęgnacji skóry), kupowałem miesięczniki i kwartalniki literackie, a nawet niektóre pisma specjalistyczne. W zależności od nastroju wybierałem albo jakiś periodyk łowiecki, albo medyczny, albo astronomiczny. Potem przez kilka godzin, aż do kolejnej utraty przytomności, leżałem na kanapie i studiowałem prasę. Niezapomniane chwile homeostazy pomiędzy jedną a drugą utratą przytomności. Umysł mój był chłonny, myśl lotna, czytałem wszystko od deski do deski. Czytałem agencyjne doniesienia z kraju i ze świata, czytałem artykuły wstępne i komentarze polityczne. Studiowałem kolumny ekonomiczne, z których wynikało, że Polska jest gospodarczym tygrysem Europy Wschodniej, przeglądałem kolumny sportowe, z których wynikało, że Polska może wygrać z każdym, zagłębiałem się w lekturze działów religijnych, z których wynikało, że Polska może zbawić wszystkich. Z bezradną natarczywością wpatrywałem się w fotografie pięknych licealistek, ich fenomenalnie wychudzone ramiona budziły we mnie niejasny niepokój, by choć odrobinę niepokój ten ukoić, odrobinę wypijałem, wypijałem jeden mały łyczek.
Teraz… Teraz – czyli kiedy? Po wypiciu pierwszej stabilizującej, czy po wypiciu drugiej uskrzydlającej półlitrówki? Teraz? Po szalbierczym wytrzeźwieniu? Teraz? Po wyjściu? Po wejściu? Po zejściu? Teraz – po trzech, a może po sześciu tygodniach, po czterdziestu, a może po stu czterdziestu dniach.
Teraz, po powrocie z oddziału deliryków, nie pamiętałem ani jednego z przeczytanych w chwilach homeostazy (pomiędzy jedną a drugą utratą przytomności) artykułów; niekiedy jakaś wyrazista okładka pisma ilustrowanego, jakaś fotografia porywającej anorektyczki w sukience z Denimu wydawała mi się mgliście znajoma, jakbym ją widział we śnie albo w poprzednim życiu.
Sterty pożółkłych, pokrytych piaszczystym kurzem gazet piętrzyły się wszędzie, składałem je metodycznie, pieczołowicie formowałem odpowiednich rozmiarów pakiety, które następnie wynosiłem do zsypu. Mógłbym powiedzieć, że likwidowałem ślady pijackich ekscesów, że po prostu sprzątałem mieszkanie, że usuwałem wszystko, co przypominało pijackie upodlenie, co się dało wymazywałem i zacierałem w i tak wystarczająco nieczytelnej pamięci. Mógłbym tak powiedzieć, ale nie byłaby to prawda; w pijackim języku i najprostsze wyrażenie na przykład: “sprzątanie mieszkania”, też okazać się może napuszoną i pełną fałszu retoryką. Sprzątałem mieszkanie, ale nie byłem pewien, co czynię, nie byłem pewien, gdzie jestem, nie wiedziałem, co się takiego w moim, a może nie moim domu zdarzyło.
Po sześciu tygodniach wracałem z oddziału deliryków, jechałem taksówką, wchodziłem i wychodziłem z gospody “Pod Mocnym Aniołem”, wchodziłem i wychodziłem ze sklepu, jechałem windą, otwierałem drzwi i długo stałem oniemiały w progu. Kto tu był, kiedy mnie nie było? Któż tu gościł pod nieobecność gospodarza? Kto się w strasznych męczarniach z boku na bok obracał w mojej pościeli? Kto się pocił brunatnym jak uryna potem? Kto zostawił po sobie czarne prześcieradło? Kto tu czytał Czarodziejską górę i doszedł do 27 strony, bo na tej stronie otwarta leży na dywanie? Jakie plamiste szczury, jakie błękitne łasice musiały się tu gnieździć? Kto czytał gazety? Kto palił papierosy i zostawił wszędzie pełno niedopałków? Kto spał w fotelu? Kto ręczniki zrzucił na podłogę w łazience? Kto w przedpokoju zostawił apaszkę tygrysią? Jakie osobistości, jakie duchy tu grasowały? Tak, szczury i łasice musiały się tu gnieździć i w czasie nocnych łowów i zapasów wszystko zburzyły i wszystko z kąta w kąt porozwlekały.
A skąd dławiąca aura rozwiązłości, skąd balsam do ciała, skąd włos na poduszce, skąd tyle przedmiotów kobiecą ręką z miejsca na miejsce przekładanych? Nieraz, kiedy leżałem w mokrej pościeli, wydawało mi się, że suną przez puste pokoje cienie, cienie wychudzonych licealistek, cienie moich byłych żon pochylały się nade mną, uwiedzione smarkule otwierały okna, siostry nowicjuszki gotowały w kuchni pożywną zupę, siostry służebniczki podtrzymywały czoło i wspierały łagodnym słowem w zbożnym trudzie pawiowania. Piękne jak sen fotografki robiły mi zdjęcia, rzutkie dziennikarki przeprowadzały ze mną dociekliwe wywiady, to pośród nich powinienem znaleźć przedśmiertną miłość, wyciągałem ręce, trafiałem na ciemność. Ktoś chodził po pokoju, ktoś leżał w moim łóżku i wył, wył nieżywym głosem.