– Zupa to jest fundament – mówił Król Cukru – zupa to jest podstawa. Dobrze przyrządzona zupa to jest sprawa absolutnie kluczowa. Zupa kreuje dom – można powiedzieć. U nas w domu, proszę towarzystwa, u nas w domu na kolację wigilijną podawano cztery rodzaje zup. Tak jest – powtórzył z tryumfem – cztery rodzaje zup: barszcz czysty, barszcz z uszkami, grzybowa i żur. Oprócz tego oczywiście karp, szczupak w galarecie, bigos, kutia.
Nasze głowy i my cali pochylaliśmy się coraz niżej, popielate włosy Królowej Kentu dotknęły papierowej serwety, Kolumb Odkrywca wydobył zza pazuchy i jął kartkować francuskie tłumaczenie Nowego Testamentu, kolejne dwie siostry wyszły, kolejne dwie wróciły z dyżurki; jakby trawione niedocieczoną potrzebą nieustannej przechadzki, bez przerwy łaziły tam i z powrotem nasze coraz bardziej rozanielone anielice – jedynie samobójcy trwali nieporuszeni i wyprostowani niczym koncentrująca się przed startem reprezentacja olimpijska.
– Cóż za brak polotu – jęknął Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Świata.
Wygłaszanie niestosownych monologów było poniekąd specjalnością Króla Cukru, w każdej sytuacji potrafił ten w cywilu zamożny przedsiębiorca powiedzieć coś niewłaściwego, nie dość na tym: nieświadom własnej desperacji brnął i rozwijał ryzykowne tezy, kiedy zaś w końcu miarkował się i pojmował skalę popełnionych gaf, przychodziło najgorsze: zawstydzony, tęgi sześćdziesięciolatek w szmaragdowym dresie wybuchał strasznym płaczem, nieraz bardzo długo nie szło go ukoić. Teraz płacz przyszedł prędko. Niestosowny monolog nawet nie zdążył nabrać pełni niestosowności, gdy spowite w szmaragd ramiona zadrżały. Król Cukru zakaszlał, chrząknął knurzo, ktoś nie z tego świata mógłby pomyśleć, że zakrztusił się, ale nie, to już był pełen tragizmu spazm, do trzeciego talerza chińskiej zupy kapały pierwsze łzy.
– Cóż za brak polotu – powtórzył Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Świata, szyderczy niesmak w jego głosie podszyty był osobliwym podziwem.
– Żaden brak polotu – Przodownik Pracy Socjalistycznej jako pierwszy spieszył z ukojeniem i dawał mniej lub bardziej rzekome poparcie kłopotliwym wywodom Króla Cukru – żaden brak polotu, konkretna wiedza po prostu. Wiedza i doświadczenie, ja na ten przykład – Przodownik Pracy Socjalistycznej wprawnie imitował ożywienie oraz rozchodzącą się po całym jestestwie błogość – ja na ten przykład, ilekroć zaczynałem pić, tylekroć wpierw szykowałem sobie wielki gar zupy, najlepiej kapuśniaku.
– Kłamie pan, kłamie pan dla dobra człowieka – tym razem w głosie Najbardziej Poszukiwanego Terrorysty Świata słychać było leniwy, choć niezachwiany sprzeciw – pan sam jest dobrym człowiekiem i dlatego pan kłamie, jednak kłamie pan w sensie powszechnym. Albo się zaczyna pić, albo się gotuje zupę. Albo-albo – jak mawiał pewien filozof.
– Miałem zamiar pić, tak czy nie? – jak to często się zdarza dobrotliwcom, Przodownikiem Pracy Socjalistycznej zatrzęsła nagła furia. – Potrzeba picia wzbierała we mnie nieubłaganie, tak czy nie? Zanim ta potrzeba wezbrała do granic nieodpartości, ugotowałem zupę, tak czy nie? Być może nie zawsze tak bywało, ale bywało tak wystarczająco często, bym znał, jakie to jest ukojenie: łyk kapuśniaku, nawet na zimno. Głód przecież przychodzi rzadko i trwa krótko, niekiedy człowiek nawet nie wie, że jest głodny, nie wie, że na ten przykład budzi się w nocy, że wstaje, idzie, otwiera lodówkę, niekiedy człowiek nawet nie wie, że podnosi gar, wielu rzeczy człowiek nie wie, ale ożywczo idący przez gardło łyk lodowatego wywaru jest odczuwalny zawsze. A i później – Przodownikowi Pracy Socjalistycznej z neurotyczną żwawością wrócił dobry humor – a i później, jak się dochodzi do siebie, to zupa też jest nieodzowna. Ja, na ten przykład, w czasie dochodzenia do siebie najlepiej lubię fazę uzupełniania niedoborów soli mineralnych. A co najlepiej uzupełnia niedobór soli mineralnych?
Rozległa się muzyka, Don Juan Ziobro wydobył z kieszeni harmonijkę ustną i jął grać melodię Jezus malusieńki. Przodownik Pracy Socjalistycznej mówił jeszcze sporo, coraz cichszym głosem, do wtóru kolędy, wygłaszał pochwałę rosołów zasobnych w sole mineralne, rzewna melodia plus rzeczowe parlando – niepojęty był to duet, gdybym tę scenę wymyślił, wiedziałbym, jak ją opisać, ale ja tam byłem, widziałem, słyszałem i jestem bezradny. Prosta muzyka szła przez świetlicę, przez dyżurkę i przez wszystkie pokoje oddziału deliryków, przez nasze dziurawe głowy szły pojedyncze wersy, Don Juan Ziobro (w cywilu fryzjer, a w dodatku muzyk, jak o sobie mawiał) grał kolędę za kolędą, a my, mózgi spustoszone, nie umieliśmy zaśpiewać, Jezu malusieńki, ani jednej, ani jednej całej pierwszej zwrotki. “Bóg się rodzi, moc truchleje”, grał Don Juan Ziobro, “ogień krzepnie, blask ciemnieje”, więcej ani jednego słowa. Może przy tej kolędzie, a może przy “Mędrcy świata, monarchowie, gdzie spiesznie dążycie”, a może przy “W dzień Bożego Narodzenia radość wszelkiego stworzenia” Szymon Sama Dobroć jął po raz sto pierwszy opowiadać swoje zeszłoroczne wigilijne delirium. Tak było po prostu, nie powołuję się na dziurawą pamięć, ale na stukartkowy zeszyt w linie, w którym nazajutrz, w Boże Narodzenie (przerażony własnym stanem, przerażony tym, że nie pamiętam najsławniejszych kolęd, niczego), zacząłem wszystko, wszystko literalnie zapisywać. Zapisałem całą wigilijną opowieść Szymona, nie zapisałem wprawdzie ściśle, podczas której kolędy zaczął opowiadać (w końcu nie ma to wielkiego znaczenia; a nie zapisałem, ponieważ już nazajutrz – nie pamiętałem), zapisałem natomiast, jak z dziecinnej wyliczanki wzięte, zachodzenie głosów: zanim pierwszy skończył mówić, drugi zaczął grać, zanim drugi skończył grać, trzeci zaczął opowiadać.
W wigilijny wieczór minionego roku Szymon Sama Dobroć obudził się ze snu nieoczekiwanie bardzo głębokiego, od lat nie spał głębokim snem, marzenie o głębokim śnie jest marzeniem ściętej głowy każdego pijaka. Mnie osobiście wydaje się – mówił Szymon i mierzwił jasne, proste włosy, i wodził po nas wiecznie zdumionym spojrzeniem swych szklisto-niebieskich oczu – mnie osobiście wydaje się, że deliryzm da się objaśnić bezsennością, że jest on funkcją bezsenności. Bo przecież niejeden pochleje śmiertelnie, niejeden tak jak my wszyscy w najlepszych czasach albo znaczniej jeszcze pochleje i co? I nic. Śpi. Śpi snem pijaka sprawiedliwego, śpi dwanaście, śpi dwadzieścia cztery godziny, śpi dzień, dwa. Trzy dni i trzy noce śpi jak zabity i we śnie całe zło pijackie spala. A tu człowiek bez snu, a tu człowiek bezsenny, pochlawszy jak diabeł przykazał, nie śpi wcale albo, co jeszcze gorzej, budzi się po dwóch albo po trzech godzinach snu bez zasad, snu nieprzytomnego, choć płytkiego, snu paradoksalnego. Budzisz się po dwóch albo trzech godzinach i nie jesteś ani trzeźwy, ani pijany, nie możesz wstać, ale nie możesz też leżeć, nie weźmiesz do rąk roztrzęsionych żadnej dziewiętnastowiecznej powieści, aby się ukoić harmonijną lekturą, nie możesz czytać, razi cię światło i boisz się ciemności, nic, nic jest wokół ciebie, jesteś, jakbyś był wewnątrz wirującej łupiny niczego, znikąd pomocy, znikąd ocalenia, jedynie twoja pełznąca jak wszeteczny gad, jak nikczemny płaz dłoń szuka butelki, przezornie, przezornie ustawionej u wezgłowia, i unosisz butelkę, i pijesz z rozpaczą w sercu, bo wiesz, że teraz już tylko złe rzeczy będą do ciebie przychodzić. I pijesz w nicości, w ciemności, w samotności, pijesz dla przelotnej i fałszywej ulgi, bo spośród wszystkich najgorszych rzeczy najmniej najgorsza wydaje ci się kolejna godzina snu bez zasad.
Kiedy zatem Szymon obudził się ze snu nieoczekiwanie głębokiego, zdumiony był tym, co się dzieje, skąd o tej porze, skąd w takim stanie tak głęboki i tak spokojny sen? Wstał, podszedł do okna i otworzył okno, była mroźna wigilijna noc, niedaleko świt. Niebo złożone było z miliardów równo ułożonych butelek, miliardy strumieni skandynawskiej wódki czystej wylewały się z miliardów otwartych i zarazem wiecznie pełnych butelek, centymetrowa warstwa alkoholu pokrywała wszystko: księżyc, gwiazdy, śnieg; kosmos pachniał czystą skandynawską. Szkło cichutko dzwoniło, potem były lecące jak aeroplan sanie, w saniach siedział w złotym dresie Bóg.