Выбрать главу

– Dlaczego jestem nieszczęśliwy? – zapytał Szymon.

– Tak wyszło – odpowiedział Bóg – tak wyszło z rachunku. Gdybyś nie pił, byłbyś szczęśliwszy, ale rozumiałbyś mało.

– Nie chcę rozumieć. Chcę, żeby mi się ręce nie trzęsły i żeby mi nie skakało serce.

– W zasadzie jest już za późno – Bóg zsunął na tył głowy złotą bejsbolówkę – ale gdybyś chciał, gdybyś chciał, to byś mógł. Kwestia wolnej woli – Bóg chrząknął – kwestia wolnej woli została wszechstronnie opisana, moi egzegeci znają mnie lepiej, w czym zresztą nie ma żadnej nieprawidłowości, egzegeci mają wiedzieć wszystko. Ja wiem wszystko, choć wszystkiego nie wiem, niczego nie wiem na przykład o swojej podświadomości, co jasno dowodzi, że ją mam. Czy Bóg ma podświadomość? Ma. Ma, ponieważ nie ma o niej zielonego pojęcia, jakby miał pojęcie, nie byłaby to podświadomość… – Bóg przerwał i najwyraźniej zasępił się, pełne goryczy musiały być jego myśli. – Na każdym kroku, na każdym kroku te wycieńczające paradoksy… A rzeczy są proste, nawet kwestia wolnej woli jest prosta. – Bóg spojrzał na Szymona. – Nie musisz tego studiować, czytać nie potrzeba. Chociaż – Bóg zawiesił głos – chociaż Augustyna mógłbyś na jakimś lżejszym kacu przeczytać… Generalnie jest już za późno, ale gdybyś chciał, to byś mógł. Wysiłek jest znacznie mniejszy, niż ci się wydaje, rzecz w tym, że trzeba ten niewielki wysiłek rzetelnie podjąć i do końca wykonać. Kiedy cię trzepie i kiedy mówisz sobie: muszę się napić, pomyśl, że nie musisz, powiedz sobie, że nie musisz, i uczyń to – nie zmuszaj się do picia. Bo to, że “musisz się napić”, znaczy, że z musu pijesz – uniknij tego musu, zmuś się do nie musu. Nie pij następnego dnia. Po prostu: nie pij następnego dnia. Nie pij następnego dnia ani rano, ani w południe, ani wieczór. Nie musisz. Nie pij następnego dnia i to wystarczy. Na razie – Bóg cmoknął i sanie powoli ruszyły – na razie. My teraz z naszej łaski udajemy się ku innym zapalnym punktom globu.

Tym razem Szymon Sama Dobroć (w cywilu student prawa) opowiadał o spotkaniu z Bogiem, ale w poprzednich, w innych wariantach tej historii w napowietrznych saniach siedział albo Anioł Gabriel, albo Święty Mikołaj, albo jeden ze spieszących nietypową drogą do Betlejem Monarchów-Mędrców Świata. Szymon nie był pewien, dopiero za rok, gdy zwariuje, gdy uzna się za wcielenie Jana Chrzciciela, gdy w nędznym, parafialnym przyodziewku, w skwarze, słocie i zawierusze przemierzał będzie Polskę i przepowiadał Powtórne Przyjście i zagładę, dopiero za rok nabierze niezbitej pewności, że wtedy w saniach siedział anioł, ten sam Anioł Gabriel, który mówił do Zachariasza: syn twój wina i napoju mocnego nie będzie pił, a Duchem Świętym będzie napełniony.

Niebieski przybysz oddalał się i znikał w mroźnej perspektywie, a w Szymonie przesypywała się łagodna lawina dobrego ruchu, płynął przezeń przyjazny strumień pogodnych obłoków. Bardzo wyraźnie czuł w sobie wielkie poruszenie i po raz pierwszy pomyślał, że to, co w nim jest, jest święte. Jeśli nawet słyszę tylko ruch własnej krwi, to też znaczy, że jestem wybrany. Ale to nie był szmer krwi, nie były to przykre skoki ciśnienia tętniczego, nie było to zwiastujące zapaść tężenie wnętrzności ani dusznica, ani gorączka, ani dygot. Młyn Boży powoli rozkręcał się w sercu Szymona, on zaś dobrze rozumiał, że teraz czeka go praca, że służyć musi niebieskim wiatrakom i anielskim żarnom, które pokazały się w głębi jego duszy.

Siedzieliśmy za stołem: ja, Don Juan Ziobro, Fanny Kapelmeister, Królowa Kentu, Szymon Sąma Dobroć, Kolumb Odkrywca i reszta postaci trochę mniej wyraźnych. Don Juan Ziobro, w cywilu fryzjer, a w dodatku muzyk, umrze za parę miesięcy, będę na pogrzebie. Szymon Sama Dobroć zwariuje, popielate włosy Królowej Kentu niedługo całkiem obrócą się w popiół, Kolumb Odkrywca, w cywilu profesor nauk społecznych, spróbuje wrócić do dawnego, nieistniejącego życia, może mu się uda.

Tak jest: do cywila, w cywilu, desperacko powtarzam te żołnierskie frazy, nasze życie przed nałogiem to było życie w cywilu, mieliśmy w tamtym życiu niezburzone domy, żyły nasze matki, były przy nas nasze żony, narzeczone, dzieci. Jadaliśmy obiady, kolacje, śniadania. Odróżnialiśmy w tamtym życiu smak potraw, pory roku i pory dnia. Zasypialiśmy wieczorami, budziliśmy się rano, krzątaliśmy się w naszych jeszcze nie strawionych pożarami warsztatach. Miasto czytelne i niewzruszone stało na gołębiej chmurze, zapach kawy i spalin wypełniał ulice, młoda kobieta w żółtej sukience zatrzymywała się przed wystawą, nawet jeśli nam się zdawało – istnieliśmy. Czytaliśmy gazety, zachodziliśmy do księgarń, słuchaliśmy muzyki, smakowały nam lody w polewie czekoladowej, oglądaliśmy mecze, jeździliśmy tramwajami. Ale to wszystko minęło, przepadło, od wielu lat trwała wielka wojna, byliśmy żołnierzami pokonanej i oblężonej samozwańczej armii, wbrew rozsądkowi nie poddawaliśmy się, od dawna nie mieliśmy odwrotu, z naszych domów nie przychodziły żadne wiadomości, ciemny pierścień diabelskich sił zaciskał się nieubłaganie. Zasypialiśmy z czołem opartym o przypadkowy okop, budziła nas kanonada serca, nie wiadomo od jak dawna nie zmienialiśmy mundurów, żywiliśmy się byle czym, tylko jakimś cudem nasze manierki były ciągle pełne, coraz podlejszy samogon trzymał nas przy coraz krótszym życiu. Don Juan Ziobro raz jeszcze zagrał na organkach, grał teraz melodię nieznanej i zapomnianej kolędy, kiedyś ją słyszałem, ktoś, kto kiedyś był ze mną, śpiewał tę melodię i grał na pianinie. Może mój dziadek Stary Kubica szedł przez plac i śpiewał? Może ty ją nucisz i stawiasz pusty talerz na białym obrusie? Może prawie całkiem czarny kot na parapecie słucha tej kolędy w opuszczonym domu?

Słyszę wyraźnie jak we śnie: jest w tej muzyce siła nadchodzącej śmierci i jest w tej muzyce siła powstrzymywania nadchodzącej śmierci, prawdziwa pisarska siła odwracania biegu zdarzeń. W stukartkowym zeszycie chcę w końcu jeszcze napisać rzecz najtrudniejszą (godne zadanie dla własnej pychy): historię człowieka, który się podnosi, nabiera sił i z ryzykownej metafory wielkiej wojny wychodzi cało i zwycięsko. Chcę dać literaturę, która wyzwala ze słabości i silna jest jak pastorałka Don Juana. Potrzeba mi zdrowia i wszystkiego dobrego, spokoju świętego, biegłości pióra, lekkości serca. Don Juan Ziobro gra, jakby za parę miesięcy samego siebie z martwych wskrzeszał, za oknem widać ośnieżone pola, ciemne austriackie albo ruskie mury, ciepło z pieców kombinatu idzie aż do betlejemskiej gwiazdy. Siedzimy za stołem, jesteśmy przemieszani z samobójcami i rozanielone siostry nie spuszczają nas z oka. Spod białych czepków naszych anielic włosy wypływają w nieładzie, ich gesty mają dobrze nam znaną dodatkową płynność, bardzo przychylne światła zapalają się w ich oczach. Smagłe piękności z oddziału samobójców podnoszą się i pierwsze proszą do wigilijnego tańca.

17. List wysłany z oddziału deliryków.

(Początek rękopisu nieczytelny nawet dla adresatki, papier kiepski, kratkowany, format A4, pióro wieczne, pismo rozchwiane, atrament granatowy).

…od całych pięciu miesięcy. Kiedy im mówię, że porzucam mój zgubny nałóg dla Ciebie, patrzą z pogardą. Kiedy mówię, że porzucam mój zgubny nałóg dla nas, patrzą z pogardą; wtedy długo milczę, bo przecież wiem, czego terapeucice-wilczyce oczekują. Porzucam nałóg dla siebie – mówię po rzekomym namyśle i dobrze, że nie odgadują, co czuję, gdy widzę ich pełne aprobaty uśmiechy. Nie wiedzą, co czuję, choć powinny, są w końcu wirtuozkami nazywania uczuć i tego też nas uczą: jak nazywać uczucia. Deliryzm jest podobno chorobą uczuć. Delirycy nie umieją swych uczuć ani definiować, ani nimi sterować. To by się nawet w tym jednym przypadku zgadzało: nie umiem nazwać tej znacznie więcej niż miłości, jaką mam do Ciebie. I jestem pewien, że mój nałóg zejdzie ze mnie, tak jak z węża schodzi skóra. Boże mój, gdyby którakolwiek z terapeucie przeczytała to zdanie – zmarłaby ze zgrozy.