– Nic się samo nie stanie, nikt tego za ciebie nie zrobi, musisz to zrobić sam.
– Tak jest, będę walczył z własną słabością.
– Walczył? Ty będziesz walczył? Z kim? Z tym potworem, który jest silniejszy od ciebie i który z pewnością cię pokona? Ty masz się poddać. Z kim chcesz walczyć? Z Gołotą? Przecież alkohol jest jak Gołotą, w starciu z nim nie masz szans, musisz się zawczasu poddać.
Takie dialogi rozlegają się w tym miejscu, takie zawołania wznoszą się z tego miejsca i wzlatują niczym błagalne modlitwy pod chmurne lipcowe niebiosa. Słowa klucze i ulubione porzekadła terapeucie (alkohol jest jak Gołota, albo alkohol jest jak Tyson, albo deliryzm jest bezpowrotny jak obcięta noga, albo deliryzm jest jak demokracja), ulubione porzekadła terapeucie i absolutna, wszechogarniająca obsesja narracji pierwszoosobowej. Ja, ja, ja. Nie daj Boże powiedzieć “się”. Nie daj Boże powiedzieć “człowiek”. Nie daj Boże powiedzieć “diabeł”. Nie daj Boże użyć liczby mnogiej.
– Straciłem pieniądze, znaczy się okradli mnie – mówi zagubiony w życiu Janek, którego z racji silnej skłonności do robót porządkowych nazywamy Przodownikiem Pracy Socjalistycznej – no i zaczęło się.
– Co się zaczęło? – wypytują rozgrzane do białości terapeucice, akcentując zwrotny zaimek “się”. Co “się” zaczęło?
– Picie się zaczęło, zaczęło się pić – mówi Janek, a one wybuchają okropnymi śmiechami i wykrzykują:
– Się piło! Się piło! Się piło! Ale kto pił? Się-piło pił? (zwierzęcy ryk śmiechu) Kto pił?
– Ja piłem – mówi zawstydzony jak dziecko Janek i na własną zgubę dodaje: – Tak, pił człowiek, strasznie człowiek pił, nie mógł sobie człowiek z tym diabłem poradzić, na przykład z sąsiadem ile się wypiło, z sąsiadem popijaliśmy na okrągło.
Terapeucice wreszcie poważnieją i z pełnym zapałem uczą Przodownika Pracy Socjalistycznej, że zamiast “człowiek”, trzeba mówić: “ja”, zamiast “diabeł”, trzeba mówić: “alkohol”, zamiast “popijaliśmy”, trzeba mówić: “piłem”, i zamiast “na okrągło”, trzeba mówić: “codziennie”, i podać ilość, datę, miejsce. I na koniec terapeucice jeszcze raz dobitnie powtarzają: “nie się-piło”, ale “ja piłem”.
Jak się domyślasz, ostro z nimi w duchu polemizuję, choć mam świadomość, że moja polemika mija się z celem, moje założenia są inne, terapeucice pragną doprowadzić rzeczywistość do trzeźwości, ja pragnę doprowadzić rzeczywistość do literatury, w pewnym miejscu – nie ma siły – nasze drogi się rozchodzą. Zdaję sobie z tego sprawę, ale i tak polemizuję. Jak powszechnie wiadomo – peroruję sam do siebie – zaimek zwrotny “się” wyraża osobę i czyni to pełniej i bezstronniej od obnażonego i przez to bezradnego w mówieniu o sobie “ja”. Bywali pisarze, co całe książki tak pisali, ich narracje cały czas były przez “się” prowadzone – się szło, się widziało, się zaczynało umierać. A pierwsza osoba liczby pojedynczej? Unurzałem się w tej osobie i liczbie po pachy i po czubek głowy. Jestem od stóp do głów obłocony i umazany pierwszą osobą liczby pojedynczej. Wbrew nadziejom terapeucie nie jest to żadnym gwarantem wiarygodności, prawdy i szczerego obnażenia. Pierwsza osoba liczby pojedynczej jest elementem fikcji literackiej. Boże mój, cóż to za szczęście i jakiż to instynkt: teraz właśnie ogłosić koniec literatury i móc z czystym sumieniem powiedzieć po prostu – ja.
Ja Ciebie całe życie szukałem, przemierzałem Jana Pawła, Pańską, Żelazną, Złotą, cały świat, ale to Ty mnie znalazłaś. Napisałaś list, ja odpisałem i – nie zauważyliśmy tego wtedy – już nasze listy rzuciły się sobie w ostateczne objęcia, nasze zdania splatały się ze sobą, nasze charaktery pisma wplątywały się w siebie, nasze atramenty mieszały się ze sobą tak płynnie, jak łączy się Twoja i moja krew. Szukałem miłości przedśmiertnej, a znalazłem miłość, która daje życie. Miłość, o której w żadnym wierszu ani w żadnej prozie nie czytałem. Miłość, o której nie wiedziałem, że może istnieć na tym świecie. Znalazłem miłość silną jak pastorałka Don Juana. Alu-Alberto, przyszłaś do mnie w chwili, kiedy położyłem na życiu lagę. Tak, co najmniej od dwu lat nie bardzo mi się chciało dalej żyć, wydawało mi się, że miałem już, z grubsza przynajmniej, to, co chciałem mieć. Napisałem, co napisałem, i wiedziałem, że dalsze pisanie będzie już mniej lub bardziej intensywnym powtarzaniem zaznanych doświadczeń. Człowiek pisze książkę i wydaje mu się, że gdy książka pójdzie między ludzi, to zmieni się świat – a to jest, zapewniam Cię, bardzo wielkie złudzenie. A pisać bez wiary, że pisanie zmieni świat, niepodobna.
Bywałem z pięknymi kobietami, wypiłem morze gorzkiej żołądkowej, pracowałem ciężko i tarzałem się w lenistwie, słuchałem muzyki (muzyki najbardziej mi tu brakuje), czytałem klasyków, chodziłem na mecze piłkarskie, modliłem się w moim luterskim kościele i zdawało mi się, że o rzeczach tego świata wiem tyle, ile zostało mi przeznaczone. Wydawało mi się, że jestem wypełniony, a byłem pusty, byłem jak miedź brzęcząca. (Jak mówi Pismo: choćbym pić przestał, a miłości bym nie miał, byłbym jako miedź brzęcząca, jako cymbał brzmiący). Zabić się? Tak, tak, myślałem o samobójstwie (każdy normalny człowiek choć raz w życiu myśli o samobójstwie, napisał bodajże Camus – lektura z czasów, kiedy Ciebie jeszcze nie było na świecie), ale myślałem o tym w tych samych nierealnych kategoriach, w jakich myślałem o bezpowrotnym porzuceniu picia gorzkiej żołądkowej. Ileż ja refleksji nie poświęciłem temu, by przestać pić gorzką żołądkową. I co? I nic. Myślałem o porzuceniu picia gorzkiej żołądkowej i spokojnie lub burzliwie (raczej burzliwie) dalej piłem ten pośledni, choć gładko przechodzący przez gardło trunek. Myślałem o zabiciu się, ale spokojnie lub burzliwie (raczej burzliwie) żyłem dalej. Nadzieję na rychłą śmierć, na realną śmierć dawał mi mój nałóg. Jak powiada jedna z tutejszych mądrych terapeucie (są bowiem terapeucice mądre i terapeucice głupie, całkiem jak biblijne panny mądre i panny głupie, w następnym liście przytoczę odpowiednią przypowieść o terapeucicach mądrych i terapeucicach głupich), otóż mądra terapeucica Kasia powiada, że deliryk prędzej ucieknie w śmierć, niż przyzna się do bezsilności wobec gorzały. Prawdziwy mężczyzna może od wódki umrzeć, zgłupieć nie śmie, jak mawiał śp, pan Trąba. I ja się na to godziłem, szykowałem się do ucieczki w śmierć. Może nie umiałem tego tak dokładnie określić jak Szymon Sama Dobroć, który zanim stąd uciekł, wiedział i nie ukrywał, że po ucieczce z oddziału ma zamiar – że tak powiem – uciec definitywnie za tydzień, za miesiąc, najdalej za trzy lata. Ja daty nie znałem, szykowałem się w ciemno. Ale kiedy przeczytałem Twój list, kiedy usłyszałem Twój głos, kiedy zobaczyłem Ciebie po raz pierwszy, zrozumiałem, że czarny sznurek, który coraz ciaśniej zaciskał się wokół mego karku – nie ma szans – pęknie. Zrozumiałem, że o wiele prędzej rozprzędzie się ta nić czarna, niż moje serce pójdzie w strzępy. Zrozumiałem, że przez całe moje życie na Ciebie czekałem. (Z tego co najmniej dwadzieścia lat musiałem czekać, aż dorośniesz). Ale przyszłaś. Jesteś. (Tak. Ona jest).