Odwróciłem się od okna i spojrzałem na wypełniony dźwiękami saksofonu pokój, w stojącej na stole butelce było jeszcze wiele brzoskwiniówki, zbliżyłem się, nalałem, wypiłem i doznałem iluminacji. Boże mój, ale jakiej ja doznałem iluminacji, jakże pasującej do wyjątkowości dnia! Trzewia moje rozbłysły równym i przyjaznym światłem, myśli moje natychmiast przekładały się na kunsztowne frazy, gesty moje były niezawodne. Brałem prysznic, myłem głowę, ubierałem się, skrapiałem wodą kolońską i nie czekając na windę zbiegałem na dół i ruszałem tropem pięknej i mądrej brunetki w żółtej sukience na ramiączkach. Byłem gotów przemierzać Pańską, Żelazną, Złotą, Sienną, wszystkie ulice, byłem gotów przetrzasnąć całe miasto, zaglądać do wszystkich bram, dzwonić do wszystkich mieszkań – wiedziałem, że ją znajdę. Wiedziałem, że ją znajdę na ziemi – nie w niebie, za życia – nie po śmierci, na jawie – nie we śnie.
2. Ciemnoskóry zapaśnik.
Śniło mi się, że szukam przedmiotów na dnie oceanu, śniło mi się, że ciemnoskóry zapaśnik ku uciesze gawiedzi zabiera mi sprzed nosa pełny kufel piwa, we śnie nie wiedziałem, że jest zapaśnikiem, chciałem go upodlić, daremnie, daremnie, to on mnie upodlił, i we śnie nieskończonym, i na jawie nie zaczętej byłem upodlony. Sny pijaka dzieli od jawy tekturowa ściana, nocą pijakowi śni się to, co przeżył za dnia, trzeba raczej powiedzieć: nocą pijakowi pokazują się jego dzienne majaczenia. Brodziłem, pływałem, tonąłem w morzu czterdziestopięcio procentowego alkoholu, budziłem się zlany brunatnym potem, spoglądałem na zegarek, była czwarta rano, cyferblat parował gorzką żołądkową.
Osiemnaście razy leżałem na oddziale deliryków, w końcu doktor Granada w majestacie swej władzy i w majestacie swej atletyczności wydał polecenie, by mnie więcej nie przyjmowano. Byłem nieuleczalny – to pestka, nikt nie jest uleczalny (zwłaszcza zdrowi są nieuleczalni), ale ja nie rokowałem, nie było we mnie woli poprawy, nie chciałem nie pić. Ze skomplikowanych jak fizyka kwantowa testów, które roztrzęsionym pacjentom polecały rozwiązywać wyciszone i niezłomne pod względem cielesnym i duchowym terapeutki, wynikało, że mam tendencje samobójcze.
– Chce się pan zapić na śmierć? – zapytał doktor Granada.
– Nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam – odparłem, ponieważ w żadnej sytuacji nie byłem w stanie zrezygnować z finezyjnej frazy. Za późno zrozumiałem, że nie jest to dar, ale przekleństwo. Każda rozmowa telefoniczna obracała mi się w powieściowy dialog, każde pozdrowienie w poetyczny aforyzm, każde pytanie o godzinę w teatralną kwestię. Mój złakniony wyższości, a może nawet nieśmiertelności, język rządził mną. Byłem we władaniu języka, byłem we władaniu kobiet, byłem we władaniu alkoholu.
– Skoro chce się pan zapić na śmierć, czemuż fatyguje nas pan swą rzekomo zdesperowaną osobą? Czemuż trudzi pan mój personel? Po cóż uczęszcza pan na wykłady i konwersatoria? Po cóż pisze pan deliryczne konfesje i prowadzi dziennik uczuć? Na jakąż jasną cholerę siostra Viola kłuje pańskie owadzie żyły? Po cóż przepompowujemy przez pańskie wydelikacone ciało hektolitry życiodajnych kroplówek, skoro świadomie ma pan zamiar oddalić się od wszystkiego, co życiodajne?
– Kiedy ja nie chcę umrzeć.
– Wie pan, panie J… To z kolei brzmi trochę zbyt ambitnie.
– Nie chcę się zapić na śmierć, w każdym razie nie teraz. Prawdę powiedziawszy, najchętniej zapiłbym się na śmierć po długim i szczęśliwym życiu.
– Pan ma jednak umysłowość dziecka, i to dziecka mało rozgarniętego.
– Ach, panie doktorze, ja wiem, przecież ja doskonale wiem, że nie można, zwłaszcza w moim wypadku nie można, pijąc, żyć długo i szczęśliwie. Ale jak można żyć długo i szczęśliwie bez picia?
Na ogół lubiłem rozmowy z doktorem Granadą, choć niekiedy przeistaczały się one w koszmar czczej formy. Najdotkliwszy stan rzeczywistości: nieprawdziwość bezobjawowa. Doktor Granada wygłaszał rozumne, gładkie i z pozoru przekonujące kwestie godne ordynatora oddziału deliryków. Ja skwapliwie wypowiadałem prostackie paradoksy, jakbym pragnął najdobitniej poświadczyć, iż część mych komórek mózgowych obumarła i ich miejsce wypełnia nieaktywna tkanka łączna zwana glejem. Obaj nie dotykaliśmy istoty rzeczy, obaj zdawaliśmy sobie sprawę, iż nie dotykamy istoty rzeczy, obaj byliśmy udręczeni nieuchwytnością istoty rzeczy. Ale też pijak, a nawet doktor pijaka, pragnący dotknąć istoty rzeczy, znajdują się w bardzo trudnej sytuacji. Szekspir dotknął istoty rzeczy, Newton dotknął istoty rzeczy, Tołstoj dotknął istoty rzeczy, Einstein dotknął istoty rzeczy a pijak? Pijakowi zawsze trudniej.
– Jak można długo i szczęśliwie żyć bez picia? – Wypowiadałem to pełne kontuarowego polotu zdanie, twarz moja nabierała figlarnego wyrazu i natychmiast pragnąłem plunąć w sam środek swej znieprawionej przez gorzałkę duszy. Rzecz jasna, dobrze wiedziałem, że można, można, tak jest, można długo i szczęśliwie żyć bez picia. Osobiście znałem ludzi, co bez picia żyli długo i szczęśliwie a nawet, jak nie znałem ich osobiście (bo chyba faktycznie nikogo szczęśliwego osobiście nie znałem, a nawet nie chciałem poznać, jak słyszałem, że o kimś mówią: ten to szczęśliwy, temu to się wiedzie, ten to udane życie prowadzi, uciekałem przed takimi szczęściarzami, uciekałem jak przed zarazą), nawet jak nie znałem ich osobiście, to inni ich znali, a nawet jak inni ich nie znali, to tamci szczęśliwcy i tak byli. Byli i są. W końcu bez przesady z pijakami, pijacy stanowią margines, przeważająca część ludzkości nie pije. Choć w gruncie rzeczy nie bardzo wiadomo dlaczego. Dlaczego, w gruncie rzeczy, przeważająca część ludzkości nie pije? Jakie są powody? Oto jedna ze słynnych fundamentalnych kwestii. Kwestyj – bestyj. Chlanie wódy jest tematem tak kreatywnym, że w każdej chwili powstać może jakaś fundamentalna kwestia. Gdziekolwiek oblicze swe obrócisz, którąkolwiek ze ścieżek wiodących przez grzęzawiska wybierzesz, wszędy natknąć się możesz na anioła z mieczem ognistym, i przemówi anioł do ciebie (a głos jego będzie jako głos wielu wód), zapyta: czemuż nie pijesz, bracie mój? I jeśli ty, bracie mój, odpowiesz, że nie pijesz, bo nie masz takiej potrzeby, albo że nie pijesz, bo wódka ci nie smakuje, albo, nie daj Boże, odpowiesz, że nie pijesz, ponieważ nie potrzeba ci żadnych sztucznych podniet, albo coś równie głupiego powiesz, na przykład powiesz, że nie pijesz, bo świetnie sobie radzisz bez alkoholu, jeśli ty, grzeszny człowiecze, w naiwności, ale i w bezczelności swej coś takiego powiesz, to wiedz: surowa kara cię spotka. A jak mówi Pismo: karą za grzech jest śmierć.
Osiemnaście razy leżałem na oddziale deliryków, subtelne blizny po wszytych esperalach zdobią me ciało, tak jak igliwie zdobi drzewo iglaste, moja wątroba ma niepowtarzalny zapach mieszaniny perfum, wód kolońskich i spirytusu salicylowego, a był przecież i w moim życiu taki niepojęty czas, kiedy i ja mówiłem: nie piję, kiedy wątroba moja nie pachniała perfumami i kiedy skóra moja była gładka. A dlaczegoż to ty nie pijesz, bracie nasz? – pytali siedzący za kontuarem bracia moi i źli byli, i duch Wieniedikta Jerofiejewa unosił się nad ich głowami, i ich bezwolne języki mówiły jego językiem, i ja zapisywałem kilka linijek pod jego wpływem i, oddawszy cześć, wyzwalałem się spod jego wpływu. Pomiędzy najzręczniejszą nawet literaturą a porywczą prostotą własnej trwogi nie ma bowiem wyboru. Czemuż nie pijesz, bracie nasz? – pytali siedzący za kontuarem. – Nie piję – odpowiadałem, bo nie mam chęci, bo mi nie smakuje, nie potrzebuję żadnych sztucznych podniet, świetnie sobie radzę bez alkoholu. Tak odpowiadałem i prawda to była, tyle że do czasu. Do czasu, aż wybiła godzina tryumfalnego klina. Do czasu, aż zajrzałem w paszczę fundamentalnej flaszce. Opowiem o tym, gdy przyjdzie czas opowieści o tryumfalnym klinie, fundamentalnej butelce i wciąż jeszcze nie wypitej szklance ciężkiego jak wieko napitku. Na nieruchomej powierzchni wbita w plasterek cytryny wiruje maleńka czarna parasolka.