Kiedy ujrzałem Ciebie po raz pierwszy, nie miałaś na sobie żółtej sukienki na ramiączkach. Miałaś na sobie czarną bluzkę i szare spodnie. Siedziałaś przy stoliku i niecierpliwie spoglądałaś w okno hotelowej kawiarni. Spóźniłem się o całe osiem minut. Objąłem Ciebie tak płynnie, jakbym przez całe życie tylko Ciebie obejmował.
– Czy my się aż tak dobrze znamy? – zapytałaś. – Lepiej – odpowiedziałem i do końca życia będę dumny z tej odpowiedzi. Nie miałaś oczywiście na imię Ala-Alberta; masz imię, które zawsze chciałem, żebyś miała, masz ramiona, które zawsze chciałem, żeby były Twoje, masz oczy zielone, i to jak zielone, masz dłonie specjalnie dla mnie stworzone przez Boga. Jesteś piękna i mądra.
Ja – jestem szczęśliwy. Oczywiście, o tym, że jestem szczęśliwy, nie mogę mówić tutaj nikomu, nie mogę się z uczucia szczęścia zwierzyć nawet mojej terapeutce (jak domyślasz się słusznie, jest nią Kasia), nie mogę nawet uczucia szczęścia zapisać w swym dzienniku uczuć. Szczęśliwy deliryk natychmiast wzbudza straszliwe podejrzenia, szczęśliwy deliryk bardzo kiepsko rokuje.
Dobrze rokuje deliryk zdołowany, deliryk w depresji, deliryk w rozpaczy. Deliryzm jest chyba jedyną chorobą, w której fatalne samopoczucie pacjenta daje nadzieję. Prawdziwy pełnokrwisty deliryk musi być na nieustannym wódczanym głodzie, pod nieustanną presją tęsknoty za butelką gorzkiej żołądkowej, w niżu psychicznym, w piekle.
Brakuje mi tu muzyki. Lato jest pochmurne, ale bywają dni słoneczne, wtedy z dziwną fascynacją krążę pomiędzy otoczonymi dzikimi ogrodami domami obłąkanych. Czasami zza zakratowanych okien słychać śpiew. W południe ogrody zaludnia tłum schizofreników i samobójców, w górę idzie monotonna melodia ich bełkotu. Wczoraj na głównej alei przechodziłem obok samobójcy, który dźwigał na ramieniu i spazmatycznie przyciskał do ucha ogromne radio na baterie. Już z odległości kilku kroków słychać było płynący z odbiornika narkotyczny niski głos i sławną w tym sezonie pieśń o jedwabnym szalu. Przypomniał mi się Don Juan Ziobro, moja ulubiona postać i bliski mi człowiek, i znów poczułem przeszywający cień czarnego sznurka; Boże, daj mi być z nią jak najdłużej.
Siedzieliśmy w hotelowej kawiarni, Ty piłaś zieloną herbatę, ja piłem jedno z ostatnich piw w życiu (w życiu – nie przed śmiercią). Siedzieliśmy i patrzyliśmy na siebie, i te pierwsze spojrzenia, to intensywne wpatrywanie się w siebie tak nam weszło w krew, że potem zawsze tak było. Nasze głowy na poduszkach zawsze obracały się ku sobie, wgapialiśmy się w siebie bez końca. I dalej, ja nawet stąd dalej Ciebie widzę. Moja głowa obrócona jest ku Tobie i to, że wiem: Ty mnie także widzisz, Ty teraz też patrzysz w moim kierunku, daje mi siłę. Dajesz mi siłę, której tu zresztą również nie mogę pokazać. Moja siła jest moją tajemnicą. A jedno z ulubionych porzekadeł terapeucie brzmi: tyle w tobie choroby, ile tajemnicy. Jest to – przyznasz – straszne, straszne zdanie. Deliryk wedle tutejszej wykładni może żyć dalej pod warunkiem, że da się wypatroszyć, więcej, że sam siebie zgodnie z fachowymi wskazówkami wypatroszy. Flaki, bebechy, kłopoty, strachy, złe myśli i słabe nadzieje, koszmarne sny, bezbarwne wnętrzności – wszystko na wierzch. Twój Bóg na wierzch, twój seks na wierzch, twoje rzygowiny na wierzch. (Tak jest, temat jednej z kluczowych konfesji brzmi: “Historia moich pijackich wymiotów”. Jak się domyślasz, nie bez uciechy i nie bez satysfakcji opisałem na kilkunastu stronicach dzieje mego pawia: ze smakiem opisałem, jak pawiowałem pieprzówką za Gierka, kartkową wódką za pierwszej “Solidarności”, bimbrem w stanie wojennym, szczegółowo opisałem, jak za Jaruzelskiego głowa moja dyndała w muszli klozetowej, niestety pod koniec eseju wkradła się pewna monotonia tematyczna, a także estetyczna, zarówno za Wałęsy, jak i za Kwaśniewskiego pawiowałem wyłącznie gorzką żołądkową. Sela.).
Mam nadzieję, że nie zadręczam Ciebie moją nadmiernością (także stylistyczną). Piszę trochę tak, jakbym pisał z Syberii albo Łubianki, a przecież jesteś zaledwie trzysta kilometrów stąd. Dziś rozmawialiśmy przez telefon, za kilka dni przyjedziesz do mnie, pójdziemy nad Utratę. Za kilka tygodni będziemy razem na zawsze.
Kiedy mówię, że porzucam mój nałóg dla Ciebie, mówię prawdę. Kiedy mówię, że porzucam mój nałóg dla nas, mówię prawdę. Bo mnie nie ma bez Ciebie, bo mnie nie ma bez nas. Moje “ja” już nie jest w liczbie pojedynczej. Przestaję istnieć, kiedy Ciebie nie ma, każde rozstanie jest nie do przeżycia. (Pamiętasz, jak oboje płakaliśmy na Dworcu Centralnym? Jak biegłaś wzdłuż wagonu?) Nie możesz być dalej niż kilkaset centymetrów ode mnie, potem wszystko jedno, czy jesteś o kilometr, czy trzysta kilometrów stąd. (Trzysta kilometrów od moich ramion). Potem i tak jest otchłań i wszystko, co jest w środku, bardzo… (Koniec rękopisu czytelny tylko dla adresatki).
18. Doktor Swobodziczka.
Leżę w ogromnym jak transatlantyk łóżku moich rodziców, majaczę, choć nie wiem, co to znaczy majaczyć, czuję zapach alkoholu, choć nie wiem, że jest to zapach alkoholu, doktor Swobodziczka pochyla się nade mną. Spirytus, przybrawszy postać świetlistej aury, promieniuje z jego ciała wszystkimi czakrami. Straszny, straszny jak szaman z powieści przygodowej jest doktor Swobodziczka. Sunie przez centrum niczym anioł zagłady z lekarską torbą w garści, brnie przez metrowe zaspy niczym mityczny człowiek śniegu, kolebie się z boku na bok jak Latający Holender. Pije straszliwie i niepoczytalnie. Samobójcy nie mają przy nim lekkiego życia.
Jeszcze rok albo jeszcze miesiąc temu napisałbym, że doktor Swobodziczka pił niczym Konsul, jeszcze całkiem niedawno dałbym takie porównanie, ale teraz, kiedy mam wyrazistą świadomość końca literatury, teraz gwoli prawdy rejteruję z tej efektownej koniunkcji. W porównaniu z doktorem Swobodziczka Konsul jest papierową postacią literacką (co nie dziwota: tamten był z krwi i kości, ten jest quasi-bytem), jeśli zaś idzie o skalę trunkowej skłonności, to Konsul przy Swobodziczce jest jak zaczadzony szklanką wina gimnazjalista przy Konsulu. Doktor zapijał ergo, zabijał się niestrudzenie i systematycznie, i chyba przez to nienawiścią i pogardą darzył samobójców. Jego “samounicztożenije” było pracowite, metodyczne i harmonijne, oni zabijali się nagle, niechlujnie, byle jak, wbrew wszelkim poetykom. Tak jest: za czasów doktora Swobodziczki wiślańscy samobójcy nie mieli łatwego życia. Straszliwe przekleństwa sypały się na ich uduszone głowy, doktor przeprowadzał brutalną autopsję, obrzucał stygnące zwłoki obelgami, sunął palcem wzdłuż sinej pręgi na szyi młodego Oyermaha i mówił:
– Masz, chłopie, szczęście, masz, chłopie, szczęście, że nie żyjesz, bo chyba bym ciebie zabił.
Nad głową trupa siedział czarny wilczur, merdał ogonem i rozmiatał poszarzały, lutowy śnieg, resztki spienionego piwa kapały mu z pyska.
Doktor Swobodziczka wytrwale kroczył wiodącą w nieskończoność sinusoidalną ścieżką upojenia, na mniej lub bardziej studziennym gazie bywał przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pochłaniał hektolitry czystego spirytusu, był koneserem miejscowego samogonu, gęstego, ciemnego i palnego jak nafta, przyjmował zakłady o to, że przeżyje spożycie w jeden wieczór sześciu butelek śliwowicy paschalnej, i wygrywał te zakłady, wygrywał z zapasem, nie tylko żył dalej, ale i o własnych siłach, choć z nadmierną majestatycznością podnosił się z krzesła. Opity piwem czarny wilczur wyłaził spod dębowego stołu i chwiejnym krokiem ruszał śladem swego pana.