Выбрать главу

Na przykład młody Oyermah. Nikomu by do głowy nie przyszło, że tak się stanie. Tydzień przedtem byliśmy tam z ojcem, widny i rozległy dom na wzgórzu, pokryte świeżym tynkiem zabudowania gospodarcze, kurza ferma i inne bogactwa; szczęśliwi i zamożni Oyermahowie jako jedni z pierwszych w tych stronach mieli telewizor i po to tam poszliśmy, była telewizyjna transmisja meczu Górnik-Tottenham (4:2 dla Górnika). Siedzieliśmy na pluszowej kanapie, piliśmy herbatę, stary Oyermah na piętrze grał na pianinie, młody z nami mecz oglądał, piękna jak anielica żona młodego w ciężkiej brokatowej sukience przechodziła przez amfiladę izb, senne dziecko cicho bawiło się na szmaragdowym jak Orinoko dywanie, kury gdakały na podwórzu, Górnik prowadził nawet 4:0, po meczu poszliśmy do domu, robiło się ciemno. Za siedem dni życie przeszło jak ręką odjął. Za siedem dni młody Oyermah zwariował, zabił żonę i dziecko i poszedł w głąb lasu na Jarzębatej, i tam się powiesił w niedostępnym miejscu.

Doktor Swobodziczka klął na czym świat stoi, miotał obelgi, ocierał pot z czoła, groził, że to ostatni samobójca, do którego idzie. W sumie było to trochę dziwne, samobójców nie znosił, ale w końcu zawsze był gotów na każde wezwanie, zjawiał się prędko nawet w środku nocy. (Niewątpliwie bezsenność sprzyjała jego ruchliwości – nałóg – jakby powiedział Szymon Sama Dobroć – nieubłaganie wiedzie do bezsenności, potem bezsenność wzmacnia nałóg). Można też przypuścić, że doktor osobliwie lubił na przykład zimowe podróże do najdalszych dolin, przecież taka jazda saniami w śniegu i w mrozie nie mogła się obyć bez czegoś mocniejszego, jak inaczej ocalić przed zamarznięciem ekspedycję ratunkową?

Wszędzie szedł, wszędzie jeździł. Każdym nieszczęśnikiem się zajął, ale młodym Oyermahem i innymi, na innych drzewach wiszącymi desperatami, nie chciał się zajmować. Klął wtedy i bluźnił. Wierzę, chcę wierzyć, że prócz lęku była też w tym specjalna profilaktyka, przeklinał tych, co już to zrobili, by ci, w których poranionych sercach wzbierał taki zamiar, wiedzieli, że jak to uczynią, narażą się na złe słowo i wzgardę, i na straszne przekleństwo doktora Swobodziczki.

Wiem, że nie chciał iść, bo bał się iść. Bał się zapierającej dech w piersiach zachwycającej pokusy ziemi spiętrzonej. Dusza jego była w popiołach, ale iskra świadomości płonęła, wiedział, że kędy się obróci, może ruszyć w głąb mieszanych lasów na Czantorii, na Stożku, na Baraniej i na Jarzębatej. Dobrze widział ścieżki idące wpierw w górę, a po drugiej stronie zbiegające w dół. Oszalały z rozpaczy czarny wilczur biegnie tam i z powrotem, w końcu znajduje ścieżkę nieomylnie prowadzącą do gospody “Piast”, siada pod stołem, chłepce ciepłe piwo z blaszanego garnka i daremnie czeka na przyjście swego pana zbawiciela, amen.

19. Córki Królowej.

Po gazetach sprzątałem książki; w trakcie sumiennej i ekstatycznej lektury gazet budziły się we mnie od czasu do czasu intelektualne wyrzuty sumienia, iż trwonię czas na rzeczy powierzchowne, iż futruję mózg gazetową papką – sięgałem wtedy pomiędzy łykami po wszelakich klasyków, otwierałem na przykład na dowolnej stronie Wyznanie wiary filozofa Gottfrieda Wilhelma Leibniza, czytałem po pijanemu i po pijanemu wydawało mi się, że wszystko rozumiem. Czytałem po pijanemu Moby Dicka albo Czarodziejską górę i mój pijacki zachwyt, podobnie jak moja pijacka iluminacja, był dalekosiężny i nieogarniony. Czytałem Babla albo Mickiewicza i po pijanemu tak doskonale słyszałem każdą frazę, że gotów byłem po pijanemu pisać dalsze ciągi opowiadań, układać kolejne strofy poematów.

Klasyka, jak zwykle, leżała na dnie pobojowiska. Podnosiłem z podłogi Summę teologiczną, Zmartwychwstanie oraz antologię wierszy anglosaskich, podnosiłem, prostowałem obwoluty, a nawet żelazkiem prasowałem kartki, gdy jakaś była zagięta, podnosiłem, odkurzałem, wygładzałem i na powrót umieszczałem w regale. Po usunięciu gazet, po ułożeniu książek sprzątałem dalej, wyrzucałem niedopałki, zmywałem naczynia, zmieniałem pościel, pochylałem się nad wanną i prałem z taką zajadłością, jakbym sam siebie chciał ukarać za brak automatycznej pralki i jakbym jakością swego ręcznego prania pragnął prześcignąć automatyczną pralkę, jakbym raz jeszcze pragnął udowodnić odwieczną prawdę, iż człowiek jest doskonalszy od najdoskonalszej pralki, bo człowiek jest doskonalszy od najdoskonalszej pralki, nie tylko od automatycznej, ale nawet od komputerowej pralki najnowszej generacji, człowiek jest w ogóle doskonalszy od najdoskonalszego komputera. Tak jest, to prawda, komputer potrafi przewyższyć człowieka na wielu polach, na przykład – czytałem o tym pomiędzy niegdysiejszymi utratami przytomności – na przykład swego czasu komputer wygrał w szachy z szachowym arcymistrzem Garym Kasparowem i ludzkość, a w każdym razie znaczna część ludzkości popadła z tego powodu w pesymizm, szachowe zwycięstwo komputera miało jakoby zwiastować dalsze zwycięstwa maszyn, kolejne, nieuniknione i coraz bardziej wszechogarniające i upokarzające klęski człowieka w starciu z maszynami, i istotnie w jakiejś mierze tak być może, być może w niejednej jeszcze dyscyplinie komputer niejednego jeszcze arcymistrza położy na łopatki, ale moim skromnym, zapijaczonym zdaniem, dopóki nie znajdzie się taki komputer, co potrafi wypić więcej od człowieka, ludzkość nie powinna czuć się w swych pryncypiach zagrożona. Proszę bardzo, ja mistrz, ja mistrz wyciągam dłonie! Proszę bardzo, ja mistrz, ja arcymistrz podejmuję wyzwanie! Dajcie mi maszynę genialnie skonstruowaną, dajcie mi komputer o niebywałych zasobach inteligencji, niech ma pojemność nieskończoną, niech jego halogeny świecą siłą tysiąca słońc, niech będzie wielki jak przedwojenna kamienica, niech będzie zaprogramowany na studzienne picie, niech będzie odporny na uzależnienie, niech ma wiekuistą tolerancję na gorzałę, niech ma specjalne podzespoły pozwalające na całkowitą kontrolę sytuacji, niech ma mózg mocny jak piec martenowski i niech ma prawo wyboru trunku i postawcie pomiędzy nami skrzynkę wybranego przezeń trunku i niechaj starter da znak, a wnet ujrzycie tryumf człowieczeństwa oraz humanizmu. Jak długo on pił będzie ramię w ramię ze mną: miesiąc, dwa, pół roku? Przecież prędzej czy później o kolejnym bladym świcie, prędzej czy później po kolejnym zbawczym klinie, zanim mnie gorzała po kościach się rozejdzie, zanim zdążę się podnieść, rozgrzać, zarumienić i wygłosić pierwszą natchnioną myśl, on zgaśnie, padnie, straci przytomność i wyrzyga cały twardy dysk.

Potem wieszałem na balkonie rzeczy uprane staranniej niż w pralce automatycznej, wieszałem je również niezwykle starannie, im staranniej pranie się rozwiesi, tym mniej jest potem zachodu z prasowaniem. Po powieszeniu prania odkurzałem dywany, zmieniałem zasłony, pastowałem podłogi, wynosiłem śmieci, wyrzucałem butelki, skrupulatnie raz jeszcze przepatrywałem wszystkie kąty, czy aby gdzieś jeszcze nie pozostały wymowne ślady upodleń, ale nie, ład panował wszędzie. Wietrzyłem pieczołowicie wszystkie pomieszczenia, zapalałem świecę, zapalałem kadzidełko, zapalałem papierosa, siadałem w fotelu, czułem słodkawą twardość swych znużonych mięśni, byłem rad z dokonanego dzieła, nalewałem sobie słuszną miarkę wódki, należało mi się, miałem po ciężkiej pracy prawo do małego święta, nalewałem i spragniony wypijałem, i traciłem przytomność, i odzyskiwałem przytomność na oddziale deliryków. Stałem pod umywalnią i słuchałem, jak Don Juan Ziobro opowiada o kobietach.