Pobrali się dwa lata wcześniej (w fazie picia przez nią likieru przy każdej okazji). Ona, popijając spirytus apteczny, urodziła cztery córki, on kochał ją dalej. Był czuły, opiekuńczy, powodziło mu się coraz lepiej, sprowadzał rzadkie leki z zagranicy, po śmierci teścia został kierownikiem, po upadku komunizmu stał się właścicielem apteki, zajmował się córkami, kiedy dorosły wyposażył je hojnie, wszystkie cztery zresztą świetnie wyszły za mąż.
Królowa Kentu piła czysty spirytus, któregoś dnia wróciła nieśmiałość, nie była to jednak dawna, wiotka sieć nieśmiałości, teraz to były rdzawe, żelazne pręty. Rankami spoglądała w lustro, ale była tak daleko, że nie mogła samej siebie dostrzec, nie widziała burzy swych ciemnych włosów obróconych w popiół.
– Wtedy trzeba bez słowa odłożyć słuchawkę – zbywała nagabywania Don Juana Ziobro, on zaś spuszczał głowę, wracał do pokoju, kładł się na łóżku i na harmonijce ustnej grał rzewne melodie.
20. Pogrzeb Don Juana.
Cmentarz, na którym zakopywaliśmy Don Juana Ziobro, był pięknie na wzgórzu położony, piękny był stamtąd widok na doliny, na lasy mieszane, na całe Beskidy. Pogrzebnicy nad otwartą mogiłą długo śpiewali i grali na rozmaitych instrumentach.
Don Juan Ziobro – fryzjer, a w dodatku muzyk – jak zwykł się przedstawiać, pochodził z nadzwyczaj muzykalnej rodziny. Wszyscy jego bracia, siostry, kuzynowie, kuzynki, wszyscy jego bliżsi i dalsi krewni byli niesłychanie muzykalni, wszyscy mieli słuch prawie absolutny, śpiewali pięknymi głosami i chyba potrafiliby zagrać na każdym instrumencie świata. Niektórzy z nich w swym kunszcie dość wysoko zaszli, na przykład daleką kuzynką Don Juana była niezwykle popularna w tym sezonie piosenkarka. Wielką sławę dały jej stylizowane bałkańsko-cygańskie ballady, które śpiewała świetnym, niskim głosem, brawurowe kreacje i fascynująca uroda. Ona też, z pewnym, a nawet dość znacznym opóźnieniem, pojawiła się na pogrzebie. Już ujęliśmy styliska łopat, już mieliśmy się zabrać do zasypywania pachnącej denaturatem trumny, gdy w dole zza zakrętu kamienistej ścieżki wyłonił się barwny orszak. Na czele szła niezwykle w tym sezonie popularna piosenkarka, miała na sobie czarną suknię z niesłychanym dekoltem, za nią zaś kroczyli czterej papuzio odziani instrumentaliści: gitarzysta, saksofonista, trębacz i bębniarz. Niesłychany dekolt nie budził w nikim zgorszenia, przeciwnie, był znakiem powagi i czci, jaką widać darzyła swego dalekiego i upadłego krewniaka; wszyscy znaliśmy tę suknię, była to jedna z jej najbardziej brawurowych kreacji; niezwykle popularna w tym sezonie piosenkarka występowała w tej sukni na najważniejszych recitalach, festiwalach, w telewizji, w najbardziej znanych salach i muszlach koncertowych kraju i Europy. Stanęła nad otwartą mogiłą i skłoniła się, i przeżegnała, jej muzycy prawie natychmiast bez strojenia instrumentów zaczęli grać i zaraz tez rozległ się jej wielki i każdemu znany przebój o jedwabnym szalu.
Od drugiej zwrotki wszyscy niezwykle muzykalni krewni Don Juana jęli jej towarzyszyć w śpiewie, ci, co mieli instrumenty, dołączyli swą grą do gry jej instrumentalistów i wielka pieśń o szalu jedwabnym, o żalu niepojętym, o miłości, rozpaczy i końcu wszystkich rzeczy popłynęła z cmentarnego wzgórza i słychać ją było i na tamtym świecie, w raju niebiańskim, tam, gdzie pośród dyskretnie roznegliżowanych dusz przychylnych kobiet była już rozanielona dusza Don Juana Ziobro.
Choć nie było mnie przy tym, wiem, jak Don Juan umierał, wiem, co go bolało. Ci, co po wyważeniu drzwi jego trupa znaleźli, opowiadali o pewnym dziwnym szczególe. Opowiadali mianowicie, że w mieszkaniu panował wprawdzie typowy, choć i tak umiarkowany dla mieszkania pijaka, nieład, jedna wszakże rzecz w tym nieładzie specjalnie rzucała się w oczy. Była to sięgająca niemal do sufitu sterta obuwia. Cały kąt pokoju wypełniała góra pantofli, tenisówek, klapek, adidasów, butów skórzanych, płóciennych, sandałów, kaloszy, śniegowców, a nawet pamiętających dawne szczyty mody drewniaków.
Tylko ktoś bardzo prostoduszny, jakiś beztroski abstynent na przykład, mógłby pomyśleć, że był to jeszcze jeden kolejny symptom pijackiego chaosu, że Don Juan Ziobro zwykł był po prostu w wódczanym widzie zezuwać obuwie i ciskać je, jak leci, w kąt; w końcu zezuwający metodycznie pijacy należą do rzadkości, większość pijaków zezuwa się byle jak. Owszem, ale, po pierwsze, Don Juan Ziobro należał właśnie do tej pijackiej mniejszości, co zezuwa się metodycznie, po drugie, był człowiekiem w ogóle stroniącym od chaosu, był w końcu fryzjerem i muzykiem, a zarówno kunsztowna fryzura, jak i harmonia muzyczna to przeciwieństwa wszelkiego chaosu.
Don Juan Ziobro, na przykład, w przeciwieństwie do większości pijaków nie wynosił z domu przedmiotów, przeciwnie, gromadził przedmioty, nie spieniężał ani nie wyrzucał dawnych sprzętów, w jego szafie dalej wisiały stalinowskie garnitury, niektóre odziedziczone po przodkach naczynia kuchenne pochodziły z początku wieku, ślubna obrączka z jedynego małżeństwa dalej spoczywała na dnie szuflady, choć tego, która to była szuflada, Don Juan nie był już tak niezbicie pewien jak dziesięć lat temu.
Tak jest – nie tylko w ostatnich czasach Don Juan Ziobro pił wyłącznie denaturat, ale czynił to nie z upadku, lecz z upodobania. (Denaturatowy napitek przyrządzał zresztą wedle osobliwej receptury, jakiej, opowiem za chwilę). A zatem Don Juan Ziobro był człowiekiem upadłym w specjalny sposób, był paradoksalnym delirykiem, jakiż bowiem, jeśli nie paradoksalny deliryk posiada w szafie tyle par butów, by ciskając nimi zasypać w końcu to coś strasznego, to coś, co było w kącie pokoju.
Wiem dobrze, że tajemnicza piramida butów nie była znakiem żadnego chaosu, ona miała odegnać albo chociaż zasłonić to coś, co cuchnęło gównem, ona była znakiem straszliwego strachu, była pozostałością walki ostatecznej, pobojowiskiem, nad którym dalej płynął krematoryjny obłok. Wiem, bo kiedyś słyszałem i teraz też słyszę twój płacz, Don Juanie, i widzę twoje oczy, co są jak uczynione w czaszce dwa kratery lęku. Gdy w pewnej chwili się ocknąłeś, nie wierzyłeś jeszcze i sięgnąłeś po stojącą u wezgłowia flaszkę, i dopiłeś resztkę, i usnąłeś ostatnim pijackim snem w życiu.
Tak jest, Don Juan Ziobro pomiędzy ostatnimi pobytami na oddziale deliryków pijał wyłącznie denaturat, ale był to denaturat przyrządzony w sposób subtelny i finezyjny. Żadnego ordynarnego rozcieńczania wodą z kranu, żadnego budzącego technologiczną grozę wywabiania biskupiej barwy za pomocą wybielacza Ace, żadnego dolewania trzech buteleczek kropli miętowych celem nadania trunkowi bardzo kiepskich pozorów miętówki.
Don Juan Ziobro wpierw szykował kawę zbożową. Kawy sypał sporo i warzył ją długo, na końcu zaś, by nabrała gęstości smoły, barwy hebanu, mocy parowozu, dodawał jedną łyżkę spadziowego miodu, cztery łyżki rozpuszczalnej neski oraz dwie torebki cukru waniliowego. Tak przyrządzoną mokkę mieszał z denaturatem, to znaczy wlewał butelkę denaturatu do garnka z kawą zbożową, która już wzbogacona o podane składniki, wystudzona musiała być do lodowatości. (Na trywialne pytanie: dlaczego kawa musiała być wystudzona do lodowatości, nie będę odpowiadał). Drewnianą warząchwią mieszał koktajl tak długo, aż wpadał w swoisty trans mieszania i zaczęło mu się zdawać, że mieszać nigdy nie przestanie. Kiedy Don Juan Ziobro uświadamiał sobie, że chyba nigdy nie przestanie mieszać denaturatu z kawą zbożową, przerywał mieszanie, wydobywał z garnka drewnianą warząchew, muskał ją językiem, smakował smak jeszcze bardzo jałowy. Następnie kładł na garnku prawie całkowicie oskórowany z emalii durszlak, po czym wnętrze durszlaka wyścielał wysterylizowaną gazą. Teraz nadchodził sezon owoców cytrusowych. Dwie dorodne i jak najstaranniej na straganie wybrane cytryny Don Juan Ziobro z naturalną, jak na fryzjera i muzyka, i zarazem z zadziwiającą, jak na pijaka o roztrzęsionych rękach, precyzją przecinał na pół. Rad był z dokonanego dzieła i długo (choć nie do granic transu) wpatrywał się w cztery leżące na stoliku identyczne połówki owoców. Nad wyścielonym gazą durszlakiem kolejno, ze skrajną metodycznością, wyciskał sok z każdej z nich. Gazę wyżymał z wielką delikatnością i wyżętą rzucał, gdzie popadło – czas skrajnej metodyczności, w ogóle czas metodyczności skończył się bowiem – i tak Don Juana Ziobro czekało jeszcze jedno (chwała Bogu ostatnie) mieszanie, i tak czekało go jeszcze wymagające najwyższej uwagi przelewanie (czynił to za pomocą całkowicie oskórowanego z błękitnej emalii lejka) prawie już gotowego trunku do starej butelki po Johnny Walkerze, którą Don Juan Ziobro przechowywał z powodów sentymentalnych. (Przypominała mu ona pewną debiutującą w jego ramionach maturzystkę).