Popijał z butelki, a jego piękny głos niósł się nad dolinami. Ojciec też próbował śpiewać, ale strach silniejszy od trzydziestostopniowego mrozu przenikał go na wskroś – cień tego strachu miał w nim zostać na zawsze. Wtedy, w wigilijną noc roku 1932 albo 1933, mój dziewięcio- albo dziesięcioletni ojciec bał się, że zza węgła wynurzy się spieszący do Betlejem anioł. Bał się, że gdzieś bardzo blisko jest anioł, co pomylił drogę albo postanowił na chwilę odpocząć od lotu. W wigilijną noc niebo pełne było aniołów lecących koszącym jak jaskółki lotem, aniołowie w tę noc stali na polach, przelatywali nad dachami, nieraz było słychać szum skrzydeł i chóralny śpiew. Ojciec bał się, bo był pewien, że Stary Kubica strzeli do anioła. Zaraz wyjdą za róg domu, tam pokaże im się stojąca pod ośnieżoną jabłonią białoskrzydła istota i mój dziadek bez namysłu zerwie z ramienia broń, i prawie bez celowania wystrzeli, i trafi. I na skrzydle anioła pokaże się jedna, tylko jedna kropla krwi, i ta jedna kropla mieć będzie taką moc, że jak spadnie na ziemię, wszystko się zapali i wszystko spłonie. Wszystko się zapali, nawet śnieg. Ale przeszli cały plac i cały sad za domem i nic się nie zdarzyło, strach powoli ustępował, ruchy Starego Kubicy robiły się coraz ospalsze, już nie śpiewał, już nie szukał sprawcy zła, którego należy zabić. Wracał do swojej lodowatej izby, stawiał na podłodze przy żelaznym łóżku butelkę, zasypiał.
– Trzeba coś zrobić, ale co? – myśli mój dziadek, patrzy na opartą o ścianę choinkę i przypomina mu się weksel, który podpisał zaraz po świętach, i przypomina sobie chwilę wahania, zanim złożył podpis. On! On, co się nigdy nie wahał, co nie miał żadnych wątpliwości, przed złożeniem straceńczego podpisu nie tylko miał chwilę zwątpienia, ale w dodatku nie zatrzymał się, nie wyciągnął ze swego zwątpienia żadnych wniosków. Nic – tylko diabeł zaćmił mu mózg, nic – tylko Pan Bóg go pokarał, że zamiast przy wigilijnym stole modlić się i śpiewać, cisnął o ścianę garnkiem z ledwo ciepłą kapustą. Całe gospodarstwo za jeden garnek kapusty, i to zimnej? Jak rachujecie, Panie Boże? – pytał bez przekonania, Bóg z całym przekonaniem nie odpowiadał i Stary Kubica w głębi duszy godził się z Bożym rachowaniem, widocznie garnek zimnej kapusty był przysłowiową kroplą, co przebrała czarę jego popędliwości.
Idzie do drewutni i w obie ręce ujmuje trzonek siekiery, którą być może jutro nad ranem zabije ustrońskiego kupca. Jak go ściśle zabije – jeszcze nie wie, ale wie, że go zabije. Szczegóły go nigdy nie ciekawiły, teraz nie ciekawią go tym bardziej. Nie myśli, czy użyje flinty, siekiery, młotka, co będzie pod ręką, tego użyje, bo zawsze używał tego, co było pod ręką, a jak niczego nie będzie pod ręką, zrobi to gołymi rękami. Co zrobi z ciałem zabitego kupca? Jak to zrobi? Nic nie zrobi. Zostawi truchło na miejscu i pójdzie do gospody. Będzie siedział w gospodzie jak każdego ranka, choć tego wyjątkowego dnia będzie czekał, aż przyjdą po niego żandarmi. Gdy przyjdą, pójdzie z nimi. Stary Kubica trzyma w ręku siekierę i na myśl, że jutro koło południa zabiorą go żandarmi, czuje wreszcie ulgę.
– Tak, żandarmi – szepce do siebie i nieświadom, że parafrazuje nieznany jeszcze wiersz, dodaje: – żandarmi to zawsze jest jakieś rozwiązanie.
Mój dziadek obcina teraz z grubsza gałęzie jodły i już wie, co będzie robił tego przedpołudnia. Szykuje kawałek szkła, papier ścierny i małą ręczną piłę – będzie wycinał z jodły rozmaite przedmioty, wytnie przede wszystkim co najmniej cztery rogule. Jodła jest pięknie i gwiaździście rozgałęziona i przypominające miniaturowe kijki narciarskie, służące babce Zofii do mieszania w pokrytych błękitną emalią garnkach rogule będą jak się patrzy. Przez godzinę, a może przez dwie godziny dziadek pracuje z upodobaniem, dotyka żywicznego drewna, zapach jedliny koi skołatane nerwy, ręce ma spokojne. Delikatnie zdejmuje korę z jodłowego pręta i wpierw nieskładnie, niczym orkiestra strojąca instrumenty, potem coraz składniej, niczym muzykanci grający uwerturę festynu, zaczyna śpiewać. Po dwóch tygodniach milczenia mój dziadek znów zaczyna śpiewać i teraz jest tak, jakby swym śpiewem dołączał do naszego chóru, do chóru deliryków.
Na korytarzach oddziału wszystkie głosy i wszystkie melodie świata łączą się ze sobą, i niekiedy wyraźnie słyszę w tęsknym wielogłosie starą góralską melodię, którą kilkadziesiąt lat temu Stary Kubica śpiewał na ośnieżonym placu. Melodia jest ta sama, ale słowa inne, on pochyla się nad okorowanym, nagim i śliskim pniem jodły i chyba w natchnieniu wyśpiewuje to, co przychodzi mu do głowy:
Nie ma cię, nie ma cię – i nigdy nie będzie. Po stawie, po stawie – pływają łabędzie.
Czy mój dziadek śpiewa pieśń na śmierć ustrońskiego kupca, którego nazajutrz zabije? Czy na odejście kasztanki Fuchs? Czy na własne odejście w asyście żandarmów? Czy śpiewa o mnie? Czy śpiewa o tobie? Nie ma cię, nie ma cię i nigdy nie będzie. Nie, ty jesteś. Ja jestem. Jestem, bo nie wybieram śmierci. Stary Kubica, mając do wyboru brak flaszki u wezgłowia albo śmierć, wybrałby śmierć. Ja wybieram życie i Stary Kubica w niebiańskiej gospodzie (anioł mu nalewa) pije moje zdrowie. Dziadku – mówię do niego – pijany ojcze mego pijanego ojca, dziadku, byłem na tym samym ośnieżonym placu, flaszka stała u mego wezgłowia, ten sam czarny pot spływał ze mnie, dygotało moje serce i trzęsły się moje ręce. Ale wybieram życie, jest przy mnie miłość silna jak twój śpiew, ona daje mi ocalenie. Nasz nałóg, który ciebie zabił, ze mnie schodzi tak jak z węża schodzi skóra węża; zwyciężyłem, z tobą się dzielę moim zwycięstwem, piszę o tobie i piszę o sobie nie tylko po to, by pokazać, że prawdziwa deliryczna proza nie kończy się śmiercią: kończy się życiem, które nie wiadomo, jak się skończy.
Po godzinie, a może po dwóch godzinach pracy Stary Kubica raptownie zrywa się z miejsca. Chyba postanowił natychmiast zrobić to, co ma zrobić jutro, chyba zaprzęgnie konie do sań i galopem, cwałem pogna w śnieżnym tumanie do Ustronia, siekiera pod stopami. Ale nie, Stary Kubica zrywa się z miejsca, bo dzieje się z nim to, co zawsze dzieje się z nami: przychodzi chwila, kiedy człowiek musi się napić. I mój dziadek, już wyposażony w dającą wielką ulgę wiedzę i pewność, że zaraz się napije, narzuca na ramiona masywny barani kożuch i idzie do gospody. Siada w najdalszym kącie i zamawia najdroższą wódkę, Baczewskiego. Płaci za kolejne butelki, a wszystkim, co za dnia i potem jeszcze o zmierzchu chcą koło niego usiąść, mówi:
– Dziś przy mnie nie siadaj. Siądź dalej.
Jedynym człowiekiem, który może tego dnia postawić swój kieliszek obok jego kieliszka, jest doktor Swobodziczka. Doktor pojawia się w gospodzie późnym wieczorem, wraca od kogoś, komu ulżył w bólach (jutro nad ranem bóle przejdą, za trzy dni przejdzie gorączka, za cztery dni przyjdzie słabość, za pięć dni sam tu przyjdę), wraca od kogoś, komu ulżył w przedśmiertnych, a może w dających życie boleściach, wpierw bez słowa podaje rękę Staremu Kubicy, potem siada, przygląda się uważnie.
– Straciłeś wszystko – ni to stwierdza, ni to pyta.
Stary Kubica milczy.
– Majątek rzecz nabyta, za rok wszystko odzyskasz, za dwa lata będziesz miał więcej.
Stary Kubica milczy, płynnym ruchem ujmuje butelkę, ale doktor kładzie na swoim kieliszku dłoń.
– Przyszło mi do głowy, żeby nie pić – mówi tonem, który nie chce być tonem przepraszającym.
Dziadek z wielkim trudem obraca ku doktorowi zmienione oblicze, rysy rozmyte.
– Jak długo? – pyta nieswoim głosem. – Jak długo? Miesiąc? Do Wielkiego Piątku? Rok?
– Przyszło mi do głowy, żeby nie pić w ogóle – doktor mówi teraz z ulgą, w jego głosie nie ma już winowajczej tonacji. – Rano się obudziłem i postanowiłem nie pić, ale nie miałem komu o tym powiedzieć, bo i tak nikt by mi nie uwierzył. Ponieważ jednak, jak doskonale, Pawle, wiesz, jednego pijaka w całej rozciągłości może zrozumieć tylko drugi pijak, próbowałem o tym powiedzieć moim współbraciom w nałogu, ale oni wszyscy byli już pijani. Wyszło mi zatem, że jednego pijaka, który postanowił wiekuiście rozstać się z gorzałką, zrozumieć może tylko drugi pijak, który również postanowił rozstać się z gorzałką. Niestety, przez cały dzień nikogo takiego w naszej części świata nie znalazłem. Do ciebie, Pawle, też, jak widzę, przychodzę za późno – doktor nieznacznie uniósł dłoń zakrywającą czeluść kieliszka. – a szkoda, a szkoda. Bo ja jestem pewien, że to jest jedyny i wielki pomysł. Potem znalazłby się trzeci pijak, co chciałby się pożegnać z gorzałą, potem czwarty, piąty, setny i dziesięciotysięczny. Powstałaby cała międzynarodowa armia pijaków popierających się w niepiciu. Gdybyś dziś nie pił, Pawle, przeszlibyśmy do historii jako założyciele ogólnoświatowego ruchu. A tak żal.