3. Doktor Granada.
– Wie pan, panie J… Jestem absolutnie pewien, że ani jeden z kilkudziesięciu leżących teraz na moim oddziale orłów oraz ani jedna z kilku orlic nie wzbije się już w powietrze. Nikt z was nie wyzdrowieje, nikt z was nie przestanie pić. Ani dzielący z panem pokój Kolumb Odkrywca, ani Szymon Sama Dobroć, ani Don Juan Ziobro, ani Król Cukru, ani Przodownik Pracy Socjalistycznej, którego żywy trup nie dalej jak wczoraj znów zawitał w nasze progi, ani Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Świata, ani Królowa Kentu, ani Fanny Kapelmeister, ani Joanna, ani Marianna, nikt z was z pewnością nie przestanie pić. O wyliczonym przeze mnie czcigodnym areopagu szkoda zresztą w ogóle gadać. W końcu i debiutanci są tu bez szans, ale też nawet ci, co przybyli do mnie po raz pierwszy, nie są już debiutantami, to przeważnie twórcy bardzo zaawansowani, prawdziwym debiutantom, co teraz na osiedlowym skwerku odkręcają pierwszą flaszkę, nawet do głowy nie przychodzi, że zostaną kiedyś zasłużonymi klasykami. Doktor Granada spoglądał na świat jednym okiem, drugie (a może pierwsze? Które oko jest pierwsze, a które drugie? Oto klasyczny przykład kwestii pijackiej; nader subtelnie można jej wszelakich aspektów, popijając, dociekać), drugie, a może pierwsze oko doktora zarosło bielmem, dolegliwość raczej powierzchowna i łatwa do usunięcia przez kolegę chirurga, doktor czynił jednak słusznie, nie tylko nie likwidując, ale wręcz kultywując swą jednooczność. Przydawała mu ona przywódczej charyzmy, w naszych dziurawych mózgach odżywały reminiscencje przeczytanych w dzieciństwie książek o piratach, pielęgniarki na cyklopizm ordynatora reagowały omdlewająco, dawno zauważyłem, że dobitna asymetria męskiej anatomii wzmaga w kobietach powłóczystą przychylność; nie da się wszakże rozsupłać węzła tej perwersji bez pijackich hipotez, na razie zostawiam to na boku.
Doktor Granada przypominał mi doktora Swobodziczkę z Wisły, ten sam zapach archaicznej wody kolońskiej, podobna powierzchowność, uchwytna analogia brawurowych nazwisk, podobny wyniosły (“z wysoka mówię do was”) stosunek do świata, podobny, a może nawet identycznie huczący, tubalny głos, podobna skłonność do kwiecistych i zarazem dosadnych paradoksów, bliźniacza jednooczność. Ten ma lewe oko zarosłe białym kłączem, tamten w prawym oczodole nosił szklaną protezę. Majaczę, choć nie wiem, co to znaczy majaczyć. Mam straszliwą gorączkę, leżę w ogromnym jak transatlantyk łóżku moich rodziców, nocna lampka zapala się i gaśnie, jednooki doktor pochyla się nade mną.
– Ale w nich jest jakaś ułuda, niektórzy przynajmniej z całych sił ulegają mocy własnych złudzeń – błękit w jedynym oku doktora Granady gęstnieje jak zamrożony Absolut.
– Oni choć teraz wierzą, że nie będą więcej pić, są święcie przekonani, że nie wypiją już w życiu ani jednego kieliszka, obiecują to sobie uczciwie. Nie sprostają, rzecz jasna, szpony nałogu prędzej czy później zacisną się wokół spragnionych gardeł, teraz, po odtruciu, są abstynentami, powiedzmy quasiabstynentami, wiedzą niezbicie, że dobrze jest nie pić, i jak uchlawszy się na nowo nie umrą za pierwszym razem, to przynajmniej będą czas jakiś wspominać tę szpitalną czy nawet krótko poszpitalną trzeźwość. Będą się szamotać, będą się daremnie szamotać pomiędzy piciem a niepiciem, ale przynajmniej ta ich daremna szamotanina będzie znakiem jakiejś przegranej, bo przegranej, ale walki, znakiem jakiegoś ruchu. Dostaną baty, ale wyjdą na boisko, a pan, panie J… Już nie wychodzi na boisko. Pan jest nieruchomy, pan zastygł w butelce jak owad w bursztynie. Pan jest całkowicie wewnętrznie wypalony. Zgliszcza są w panu i są to lodowate zgliszcza. Pożar doszczętnie zgaszony przez ulewne deszcze. Niby pan tu siedzi w moim gabinecie, niby pan coś mówi, można by nawet chwilami odnieść mylne wrażenie, że mówi pan do rzeczy, ma pan jeszcze na sobie szpitalną piżamę, ale pana tak naprawdę już tu nie ma, pan już elegancko odziany w wyjściowe ubranie siedzi na wysokim stołku, pan już pije, panie J. Pod koniec tygodnia wyjdzie pan stąd w świetnej formie, napompowany witaminami, z jako tako uzupełnionym niedoborem magnezu, pokrzepiony substancjami krzepiącymi i ukojony środkami kojącymi, wyjdzie pan stąd na własnych nogach, bo postawiliśmy pana, już nie pamiętam który raz, na nogi, i gdzież pan skieruje swoje nieomylne kroki? Czyż muszę pytać? Czyż muszę mój głos trudzić pytajną intonacją? Uda się pan czem prędzej do najbliższej gospody albo do najbliższego sklepu monopolowego.
Doktor Granada miał absolutną rację. Zawsze po wyjściu z oddziału deliryków kierowałem swe kroki do najbliższej gospody albo do najbliższego sklepu monopolowego. Ściśle rzecz ujmując, wpierw udawałem się do gospody, gwoli dalszej ścisłości muszę zaznaczyć, iż nie była to najbliższa gospoda, to znaczy była to gospoda najbliższa mojemu opuszczonemu przez moje żony mieszkaniu na rondzie ONZ. Tak jest, wychodziłem z oddziału deliryków, udawałem się na najbliższy postój taksówek i taksówką jechałem w bezpośrednie pobliże mojego wieżowca, pewniej się czułem w swoich okolicach, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej i wchodziłem do gospody “Pod Mocnym Aniołem”, i w celu uporządkowania doznań wypijałem cztery pięćdziesiątki. Potem w pobliskim sklepie kupowałem butelkę wódki i stawiałem czoło rozgardiaszowi przedmiotów. Nieładowi nieustannie wzbierającemu w opuszczonym przez moje żony mieszkaniu nie byłem bowiem w stanie sprostać na trzeźwo, choć czyniłem to wytrwale, mam bowiem usposobienie skrajnie pedantyczne.
4. Banknot pięćdziesięciozłotowy.
Na oddziale deliryków wybuchł spór o plagiat. Swoją drogą, kiedy pojawiłem się tam po raz pierwszy, nie miałem zielonego pojęcia, że przekraczam próg domu pracy twórczej, że wchodzę w środowisko ludzi pióra, pisarzy nieustannie tworzących deliryczne autobiografie, spisujących w ordynarnych sześćdziesięciokartkowych zeszytach, zwanych dziennikami uczuć, swe najskrytsze emocje, układających z mozołem alkoholiczne konfesje. Rankiem i przedpołudniami delirycy pisali lub całymi godzinami, w oczekiwaniu natchnienia, krążyli po korytarzach, z coraz opaslejszymi w miarę pobytu manuskryptami pod pachą, popołudniami odbywali terapeutyczne rozmowy z terapeutkami, doktorem Granadą lub terapeutą Mojżeszem alias Ja Alkohol, słuchali wykładów i uczęszczali na konwersatoria, wieczorami zaś miewali spotkania autorskie, po których wybuchały zażarte dyskusje. Podczas jednej z takich dyskusji licznie zgromadzona publiczność postawiła deliryczce Mariannie zarzut, iż jej przed chwilą wysłuchana konfesja pijacka jest łudząco podobna do przeczytanej tydzień wcześniej konfesji deliryczki Joanny. Ponieważ obie strony broniły się za pomocą wzajemnych oskarżeń, problemu, czy deliryczka Marianna odpisała wizję swej pijackiej nocy od deliryczki Joanny, czy na odwrót, nie dało się rozstrzygnąć prosto. Społeczność deliryków jednogłośnie zażądała, by nazajutrz odbyła się konfrontacja, by obie odczytały swoje prace, po czym w poprzedzonym dyskusją głosowaniu miał zapaść wyrok.
Praca deliryczki Marianny brzmiała mniej więcej tak: “Było to 21 grudnia 1985 roku. Obudziłam się w środku nocy. Miałam strasznego kaca, pociłam się i cała trzęsłam. Nie miałam ani grosza. Wiedziałam, że mój śpiący w sąsiednim pokoju mąż ma pieniądze. Zakradłam się tam, przeszukałam jego ubranie i w tylnej kieszeni spodni znalazłam portfel. Wyjęłam z niego pięćdziesiąt złotych, po cichu się ubrałam i wyszłam do nocnego sklepu, do którego miałam bardzo blisko. W sklepie kupiłam szampana, którego zabrałam do domu. W kuchni, nie zapalając światła – było tam zresztą wystarczająco widno, bo mieszkamy na parterze, i zaraz za oknem stoi uliczny neon – w kuchni otworzyłam tego szampana, choć cały czas się bałam, że korek wystrzeli i wystrzał zbudzi mego śpiącego męża. Ale powiodło się, otworzyłam butelkę po cichu i w ciągu pół godziny całą wypiłam. Poczułam się znacznie lepiej. Pojawiła się we mnie charakterystyczna odwaga i już nie zachowując żadnych środków ostrożności, a nawet brawurowo zapalając w przedpokoju światło, śmiało wyszłam z domu, by wyrzucić butelkę na śmietnik. Po drodze przyszła mi jednak do głowy myśl, że przydałby mi się jakiś zapasik na resztę nocy, a ponieważ miałam jeszcze pieniądze, ponownie udałam się do sklepu nocnego i kupiłam ćwiartkę wódki czystej. Tym razem po powrocie do domu też poszłam do kuchni, ale nie miałam zamiaru już tam pić. Wyjęłam z kredensu półlitrową butelkę soku malinowego, który zresztą sama sporządziłam latem z uzbieranych na naszej działce malin. Połowę zawartości butelki z sokiem wylałam do zlewu, a do pozostałej połowy wlałam przez lejek zakupioną w sklepie nocnym ćwiartkę wódki. Nawet niecałą, ponieważ w trakcie wylewania soku do zlewu zrobiło mi się smutno i jeszcze przed sporządzeniem mieszanki wypiłam wprost z butelki spory łyk. Kilka razy dobrze potrząsnęłam butelką i po to, by wódka dobrze przegryzła się z sokiem, i po to, by butelka wyglądała tak, jakby był w mej sam czysty sok Miałam bowiem zamiar zabrać ją do pokoju, położyć się i popijać w łóżku. Wiedziałam, że dobrze mi to zrobi, że będę dobrze spała, a jak się obudzę, będę mogła w każdej chwili się napić, co mi pomoże. Brałam jednak pod uwagę, że mogę mocno usnąć, i chciałam, na wszelki wypadek, gdyby rano mąż obudził się wcześniej i zastał stojącą przy moim łóżku butelkę, żeby pomyślał, że to jest czysty sok. Pustej ćwiartki me wynosiłam już do zsypu, ukryłam ją za tapczanem. Położyłam się do łóżka i co prawda od czasu do czasu budziłam się, ale wtedy popijałam i cały czas czułam się bardzo dobrze. Rankiem mąż nie zauważył wprawdzie ani butelek, ani że musiałam wychodzić, kupować i pić w nocy alkohol, ale zauważył w portfelu brak pięćdziesięciu złotych i zaczął mieć głośne pretensje. Ponieważ znów miałam potwornego, podszytego agresją kaca, urządziłam karczemną awanturę, ubrałam się, spakowałam trochę rzeczy i tak zaczęła się moja włóczęga po kraju, która tak naprawdę była gigantycznym pijackim ciągiem”.