Poczułem, jak przechodzą mnie fale zimna i gorąca, oparłem czoło o zaciągniętą szronem szybę i ujrzałem, jak pod porosłą świńską szczeciną skórą pulsują rakowate trzewia.
– Zbieraj się, uciekaj, uciekaj czym prędzej – głos miał bardzo podobny do głosu rzekomego Cieślara Józefa, ta sama przyjazna tonacja domowego lekarza, barwa trochę inna, piskliwsza, ale mówił przyjaźnie. Słuchałem go i nie czułem zimna.
– Zbieraj się, uciekaj, przecież możesz w każdej chwili pojechać gdzie oczy poniosą.
– Ja zostaję. Szymon Sama Dobroć ucieka.
– Dobre, bardzo dobre – chyba spazmatycznie zachichotał – ja zostaję, on odchodzi. Mówisz, jak nie przymierzając członek biura politycznego: towarzyszu, nasza sprawa przegrała. Wy odchodzicie – ja zostaję.
– Ani słowa o upadłym systemie. Chce mi się rzygać zarówno na stary system, jak i na wszelkie rozważania o starym systemie.
– Ani słowa o starym systemie… Dobre, a nawet jeszcze lepsze. Ani słowa o starym systemie, bo ty po prostu nie potrafisz powiedzieć nic sensownego o starym systemie. Stać cię jedynie na niewydarzone dowcipy, jakoby “Solidarność” zabrała ci jakąś cycatkę w żółtej sukience.
– Owszem, “Solidarność” zabrała mi pewną – jak powiadasz – cycatkę w żółtej sukience, za co zresztą jestem obecnie głęboko wdzięczny temu związkowi zawodowemu.
– Ta sprawa jest nam znana. Eufemistycznie mówiąc: obecnie miejsce żółtej sukienki zajęła czarna bluzka… Dobrze mówię?
– Gówno cię to obchodzi.
– Żółta sukienka i inny wszeteczny przyodziewek istotnie obchodzi mnie tyle co nic. Ale czarna bluzka mnie obchodzi, czarna bluzka bardzo mnie obchodzi, czarna bluzka obchodzi mnie prawie tak, jak ciebie obchodzi Związek Zawodowy “Solidarność” – czuję do niej wdzięczność.
– Ty? Do niej? Ty do niej czujesz wdzięczność? Za co jeśli wolno spytać?
– Za to, że wytrzeźwiałeś. Przecież wytrzeźwiałeś dla niej… a jak nie dla niej, to i tak jej zasługa dla twojego trzeźwienia jest pierwsza. Pięknie, definitywnie i w fantastycznym stylu wytrzeźwiałeś. Trzeźwiałeś tak, jakby Louis Figo prowadził piłkę. Jesteś absolutnie trzeźwy i wreszcie, wreszcie można z tobą negocjować.
– Co niby można ze mną negocjować?
– Jak to co? Dalsze picie. Twoje dalsze picie, to jest obecnie gra warta czarnej świeczki.
– Obawiam się, że dla mnie szkoda zachodu. Zdaję sobie sprawę, że polecanie waszej uwadze moich towarzyszy broni jest, jeśli nie niestosowne, to zbrodnicze, ale tu na miejscu bez trudu znajdziesz kilku – jakby powiedział doktor Granada – orłów gotowych do dalszego fantomowego lotu.
– Kogo ty mi polecasz? Tych nieszczęśników, którym dykta wszelki rozum zjadła? Przecież chyba widzisz, że prawie wszyscy twoi, jak to szumnie powiadasz, towarzysze broni mają uszkodzone głowy? Nie widzisz tego? Swoją drogą, skąd nagle w tobie tyle wyrozumienia, moje ty niegdysiejsze uosobienie jadowitości? Wiem, postanowiłeś przyjąć lekcję pokory i jesteś pokorny, tyle że sam we własną pokorę nie wierzysz. Kurwisz się z pokory, a to jest najgorszy rodzaj kurestwa.
– Ja też mam uszkodzoną głowę.
– Ty nie, ty wręcz przeciwnie. Nawet tutaj, w tym skądinąd dość pod względem intelektualnym postnym miejscu, nawet tutaj terapeuciczki-księżniczki wynoszą pod niebiosa twoją mózgową sprawność. O tym zresztą też chciałbym z tobą pomówić.
– O czym? O terapeutkach czy o mojej głowie?
– O jednym i o drugim. Jeśli idzie o księżniczki, bierz, którą chcesz. W tym wypadku przynajmniej rozumiem twoją pokorę i wyrozumiałość. Podobają ci się, więc wyrozumiale znosisz ich bajdurzenie: spłukujcie wodę w ubikacji, myjcie zęby i pierzcie skarpetki, przecież oddział jest naszym małym domem, a my wszyscy jesteśmy małą rodziną… Dobre, a nawet jeszcze lepsze… Sześćdziesięciu półpijanych byków to jest, zdaniem śpiącej księżniczki-terapeuciczki: “mała rodzina”. Musisz ich bardzo pragnąć, skoro to wszystko wytrzymujesz… W porządku, bierz, którą chcesz… Będzie tak jak dawniej – żadna ci się nie oprze. Pamiętasz, jak bywało pięknie? A jeśli idzie o głowę, nie turbuj się, ona jest ocalona, pała też ci ocalała, pijaku szczęściarzu, masz wszystko, co polskiemu pisarzowi jest potrzebne do dzieła.
– Jakby moja głowa nie była uszkodzona, nie słyszałbym ciebie i nie widział.
– I tak mnie słabo słyszysz i słabo widzisz. Napij się, usłyszysz i ujrzysz mnie lepiej.
– Nie zrobię tego. Wiesz o tym. Wiesz o tym i dlatego tu jesteś.
– Owszem, trochę się niepokoję, ale bez przesady. Dziś ani teraz tego nie zrobisz… Ale za jakiś czas… Za rok… Za dwa… Sięgniesz.
– Nie sięgnę. Zaprawdę powiadam ci, szatanie, nie sięgnę.
– Nie jestem szatanem, jestem twoim zielonoskrzydłym aniołem w złotej bejsbolówce. Kwestia mojej tożsamości nie ma zresztą wielkiego znaczenia… A jak się coś zdarzy? Jak się coś zdarzy, też nie sięgniesz?
– Nigdy żadne widzialne wydarzenia nie miały na mnie wpływu. Piłem, bo piłem. Nigdy nie piłem, bo coś się zdarzyło. Co najwyżej mojemu piciu towarzyszyły jakieś wydarzenia. Na przykład piłem podczas burzenia muru berlińskiego, ale nie piłem z powodu burzenia muru berlińskiego.
– A jakby wydarzyło się coś specjalnego?
– Co na przykład?
– Przypuśćmy… Przypuśćmy, że czarna bluzka znika z twojego życia.
– Nie ma takiej ludzkiej ani nieludzkiej siły, która by nas rozdzieliła. O tym także wiesz i szamoczesz się w pożałowania godny sposób.
– Nie sięgniesz?
– Jesteś miarą mojego prawdziwego upadku. Twój dom nie jest w czeluściach, ty mieszkasz na zapleczu sklepu monopolowego. Mój wiecznie skacowany anioł, mój szatan wypełzający jak bursztynowa glista z flaszki gorzkiej żołądkowej.
– Nie upadlaj samego siebie, Jurusiu. Lepszy diabeł z flaszki niż żaden. Też boleję nad swym losem, wołałbym być diabłem Fiodora Michajłowicza Dostojewskiego albo Tomasza Manna, a przyszło mi być diabłem Jurusia. Boleję nad tym, ale i godzę się z tym, widocznie każdy ma takiego autora, na jakiego zasłużył.
– Każdy ma takiego demona, na jakiego zasłużył.
– Powiadam ci: lepszy diabeł z flaszki gorzkiej żołądkowej niż żaden. A poza tym gorzka żołądkowa nie była najgorsza, niekiedy była pyszna. Na przykład zimą o czwartej nad ranem, pamiętasz jak ona wprost z butelki boskim marszem przechodziła przez gardło? Pamiętasz tę obezwładniającą błogość, jaka cię ogarniała pod drzwiami sklepu nocnego?
– Rzygać mi się chce.
– Nie szarżuj z pawiowaniem. Na komunizmie pieczęć pawia, na analizach i oskarżeniach komunizmu pieczęć pawia, twoja pijacka i rozpustna przeszłość też na amen pawiem przypieczętowana. Na amen, a może nie na amen? Pewne rzeczy moglibyśmy cofnąć.
– Jakie rzeczy moglibyście, siarczani panowie, cofnąć?
– Pawiowanie na przykład. Pawiowaniu moglibyśmy zapobiec. A także bezsenności, siódmym potom, dygotom, lękom i widziadłom.
– Czyli co? – dociekałem z uporem godnym lepszej sprawy, ale dociekałem przebiegle.
– Czyli byłoby tak jak dwadzieścia lat temu. Wieczorem byś pochlał jak zwierzę, wieczorem byś doznał wielkiej ulgi, bo przecież nieustanne doznawanie ulgi stało się zasadą twego życia, do późnej nocy kąpałbyś się w nurtach czystej ulgi; potem głęboki sen i rano nic. Rano apetyt, jajecznica na boczku, zimna i gorąca kąpiel, spacer, śladu dolegliwości, po południu lektura… Pamiętasz? Pamiętasz?