Pyk szalik, pyk apaszka, pyk filiżanka, pyk bluzka, pyk gazeta, pyk książka, pyk spódnica – Asia – tłumaczyłem cierpliwie – wolność nie polega na zostawianiu wizytowych czółenek na środku pokoju.
Gdyby jeszcze ten rozgardiasz był wyłącznym znakiem żarłocznej zmysłowości – pół biedy. Nasze wygłodniałe ciała rzucają się na siebie, zdzierają garderobę i jak na miłosnym francuskim albo amerykańskim filmie leżące na bujnym szmaragdowym dywanie czółenka, sukienka, rajstopy, koszula, czarne dżinsy, koronkowe figi i bokserskie spodenki wytyczają ścieżkę wiodącą do hollywoodzkiego łóżka. Asia wszakże czyniła wokół siebie zamęt nie tylko w drodze do łóżka, akurat w drodze do łóżka czyniła (czyniliśmy) zamęt mniejszy, nasza zmysłowość była żarłoczna, ale oboje znaliśmy zasady kunsztu i celem wzmożenia zmysłowości miarkowaliśmy jej żarłoczność – pierwsza zasada żadnego pośpiechu. Tak czy tak przez całą dobę, czyli przez całą wieczność, wizytowe czółenka na środku pokoju a także klamra do włosów, popielniczka, zabytkowa butelka na mleko, cienkopis, szampon Palmolive, wczorajsza “Gazeta Wyborcza”, wilgotny ręcznik, opakowanie po czekoladzie Milka, opakowanie po chipsach, opakowania po wszystkim, wszystko.
Ach, Asia Katastrofa nie była w ciemię bita i doskonale wiedziała, że wolność nie polega na zostawianiu wizytowych czółenek na środku pokoju, z Asią o pojęciu wolności, a także o innych pojęciach można było długo i ciekawie mówić. Asia studiowała ekonomię oraz sztuki piękne. Asia pochodziła z bardzo dobrego domu. Ojciec, dyrektor elitarnego gimnazjum, z wykształcenia historyk, a także, jak się po upadku komuny okazało, właściciel kamienic oraz areałów, matka, dentystka z wieloletnią praktyką i gabinetem w centrum starego miasta, dystyngowana, zadbana, dławiąco kusząca w swojej przejrzałości.
Nie miałem czystego sumienia podczas jednego jedynego niedzielnego obiadu w podmiejskiej rezydencji państwa Katastrofów. Co mówię nie miałem czystego sumienia, miałem bardzo nieczyste sumienie, byłem jak wieprz nieczysty i byłem jak wilk głodny. Pochłaniałem dania z wilczym apetytem i wilczo się gapiłem na moją przyszłą niedoszłą teściową, miała na sobie żółtą zwiewną suknię, a żółte suknie – zawsze mnie druzgoczą. Jadłem rosół z kołdunami, galaretkę z cielęcych ozorków, pieczeń cielęcą na dziko, sałatkę owocową, lody, jadłem i deptałem gardło rodzącej się we mnie wyuzdanej pieśni. Byłem wtedy w fantastycznej formie, nie piłem w ogóle, nie piłem niczego poza niegazowaną wodą mineralną (za komuny nie było niegazowanej wody mineralnej), nie wypiłem ani kropli wina przy obiedzie, nie wypiłem naparstka likieru przy deserze, w podanym do kawy koniaku nawet warg nie zanurzyłem, po południu, rzecz prosta, również nie wypiłem proponowanej przez pana domu szklaneczki Jacka Danielsa. W ogóle nie piłem i w najmniejszej mierze nie trapiło mnie niepicie, byłem w świetnej formie, słuchałem, mówiłem, miarkowałem rozwijającą się w mojej głowie detaliczną fabułę pornograficznej noweli o matce i córce zaznawanych naraz, miarkowałem ją nie na tyle, by zgasła zupełnie, miarkowałem ją, by nie górowała, lecz w tle moich doznań tliła się jedynie. Brałem żywy udział w rozmowie i ze szczerym zaciekawieniem słuchałem wyznań gospodarzy tyczących ich, skądinąd rozległych, zainteresowań literackich. Pan Katastrofa – literatura niemieckojęzyczna ze szczególnym uwzględnieniem dwudziestowiecznych Austriaków, pani Katastrofowa – literatura latynoska bez szczególnych uwzględnień, Asia – literatura rosyjska i amerykańska ze szczególnym uwzględnieniem Vladimira Nabokova. Słuchałem, mówiłem, jeśli idzie o Nabokova, to dałem brawurową w mojej sytuacji myśl, iż był to pisarz, którego piekielna, ciemna dociekliwość i finezyjne władanie lodowatą formą idealnie predestynowały do napisania powieściowego studium nałogu, niestety – dodałem z erudycyjną frywolnością – pogłoski o głębokim alkoholizmie pisarza okazały się nieprawdziwe. Słuchałem, mówiłem, zwierzałem się z moich upodobań literackich, a potem o szarej godzinie byłem w panieńskim pokoju Asi.
– Widzisz, jak pięknie wysprzątałam – szeptała Asia – dla ciebie, dla ciebie zrobiłam porządek.
Istotnie w pokoju panowała zatrważająca, sprzeczna nie tylko z naturą Asi, ale w ogóle z ludzką naturą symetria, gołym okiem widać było, że wzniesiono tu fasadowy, potiomkinowski monument wzorowego porządku, który zaraz runie.
– Asiu, kocham cię w chaosie, kocham cię wśród twoich wszystkich rozrzuconych rzeczy.
Ale Asia, najwyraźniej uskrzydlona nowo poznaną sztuką harmonijnego układania przedmiotów, nie zwracała uwagi, a może nie rozumiała poetyckiej głębi mojego wyznania.
– Nawet klucze – szeptała z dziecinnym zapałem – nawet klucze kładę teraz na swoim miejscu. I dziś rano, wyobraź sobie, rano nie mogłam ich znaleźć, nie mogłam znaleźć kluczy, bo zapomniałam, że położyłam je na swoim miejscu.
Czułem, że ze wzruszenia tężeje mi gardło, wzruszała mnie nagła pewność, że z Asią Katastrofą spędzę resztę życia.
– Kocham cię – powtórzyłem – kocham cię bez względu na to, gdzie kładziesz klucze.
– Chodź – powiedziała Asia i wzięła mnie za rękę, i powiodła po schodach na piętro posiadłości, i prowadziła mnie długim korytarzem, i otwarła w głębi korytarza drzwi. Ujrzałem przed sobą nie urządzony jeszcze pokój o białych ścianach, było tu widno i zacisznie. Z okna rozpościerał się widok, który mógł być marzeniem każdego grafomana – w dole było stygnące miasto, gęstniały nad nim masy upalnego powietrza, azjatycka trawa ciemności zarastała zaułki, w dalekich oknach zapalały się pierwsze światła.
– Tu będziesz miał swój fotel, swoje regały, książki i biurko, tu będziesz mógł pisać – powiedziała Asia, ja zaś zrozumiałem, że wielka nieodzowna zmiana, na którą od lat czekałem i w której nadejście po latach zwątpiłem – w końcu jednak nadeszła. Zrozumiałem, że moje życie zmieni się i poprawi, i delikatnie, tak jak bym obejmował dającą mi nowe życie duszę, delikatnie wziąłem Asię w ramiona.
A potem bardzo późnym wieczorem, kiedy wszyscy dorośli dawno spali i kiedy na naszej części Ziemi sporo wygaszono świateł – zamówiłem przez telefon taksówkę (za komuny nie było taksówek na telefon), słodko ziewająca Asia odprowadziła mnie przez ogród, za furtką czekał już biały mercedes, śpij spokojnie, Asiu. Taksówka jechała przez ciemne peryferia, puste pola z obu stron, kruche ściany domów, byłem pełen uznania dla całego świata, podobało mi się nawet to, że taksówka, która po mnie przyjechała, była białym mercedesem.
Siedziałem wygodnie rozparty i wypatrywałem oświetlonych okien, zawsze mnie frapowały okna, w których późną nocą świeciło się światło, ktoś czytał całą noc książkę swego życia, ktoś umierał, ktoś dusił się w strasznym kaszlu, ktoś budził się z krzykiem ze snu koszmarnego, ktoś brał kogoś w ramiona, ktoś brał coś na uspokojenie, ktoś płakał z tęsknoty, ktoś szedł do łazienki. Spojrzałem na zegarek, była trzecia w nocy, w górze gwiazdozbiory sunęły jak ruchome piaski, stanęliśmy na chwilę pod całonocnym sklepem i po chwili jechaliśmy dalej pustą dwupasmówką. W moim ciemnym wieżowcu nikt nie czuwał, nikt nie umierał, nikt nie czytał zapierającej dech książki, ale w końcu były to ostatnie chwile powszechnego spania, zaraz na dwunastym piętrze zapali się światło, i zapaliło się światło na dwunastym piętrze, i płonęło nieprzerwanie przez czterdzieści dni i nocy, przez czterdzieści dni i nocy piłem nieprzerwanie. Nad moim nieprzytomnym ciałem świeciła żarówka, wschodziły poranki, zapadały wieczory, moja nieprzytomna ręka sięgała po butelkę i wlewała wódkę do nieprzytomnego gardła, pościel moja i skóra zarastała chitynowym pancerzem rzygowin, przez dom mój zagłada szła za zagładą. Boże mój, bałagan, jaki czyniła Asia Katastrofa, był wzorowym ładem w porównaniu z tym, co zostawało po mnie, kiedy na czworakach tarzałem się w poszukiwaniu skrytej na czarną godzinę butelki (dawno pochłoniętej przez zdrewniałe trzewia, czarna godzina dawno przeszła, wszystkie następne godziny też były czarne, jedna czarniejsza od drugiej) albo kiedy w kleistym przebłysku przytomności doczołgiwałem się do telefonu, żeby zamówić rytualne zakupy przez telefon. Poproszę dwie butelki brzoskwiniowej Premium i dużą coca-colę. Podaję adres. Za komuny nie było zakupów przez telefon.