Pamiętam jak dziś, dokładnie co do dnia, moje spotkanie oko w oko z terapeutą Mojżeszem alias Ja Alkohol. Było to dokładnie w czwartek ó lipca roku 2000. Pamiętam dokładnie, ponieważ akurat tego dnia pisałem pierwsze akapity dziennika uczuć Najbardziej Poszukiwanego Terrorysty Świata, w cywilu – kierowcy jeżdżących na Wschód tirów z owocami. Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Świata nader pobieżnie opowiedział mi historię swego życia, mówił nieskładnie i niepodobna było słuchać go z uwagą, o dyktowaniu, nawet o podświadomym dyktowaniu, nie było w tym wypadku mowy, o pisaniu własnym tym bardziej. Wzdragałem się przed całkowitym, nie tylko mechanicznym, ale i duchowym pisaniem za niego, nie chciałem się wcielać w postać narratora – kierowcy jeżdżących na Wschód tirów z owocami. Wzdragałem się, ale Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Świata zaoferował mi flakonik wody kolońskiej Polo Sport i nie oparłem się pokusie. Wszelakie wody kolońskie i dezodoranty były na oddziale deliryków surowo zakazane, mnie zaś w trakcie kolejnego pobytu udręczała obsesja, ze całe ciało moje i cały mój kosztowny dres przeniknięty jest zapachem obłąkańczych piżam.
Wokół oddziału deliryków wznosiły się ceglane, otoczone bujnymi dzikimi ogrodami domy obłąkanych. w samo południe ogrody zapełniały się gwarnymi tłumami odzianych w pasiaste piżamy schizofreników i samobójców, gęste i żółtawe jak szare mydło chmury zapachu ich biało-niebieskich piżam i mącznych ciał płynęły nad ogrodami; nie mogłem pozbyć się myśli, iż jeden z tych obłoków ogarnął mnie i opasał.
Przyjąłem z roztrzęsionych rąk Najbardziej Poszukiwanego Terrorysty Świata flakonik wody kolońskiej Polo Sport, obiecałem sobie używać jej bardzo dyskretnie, w każdym razie tak, by ominął mnie niedościgły węch siostry Violi, która z odległości kilkudziesięciu metrów (samym – podkreślam – węchem) potrafiła określić, z jakim: spożywczym czy niespożywczym, alkoholem miało się (zewnętrzną czy wewnętrzną) styczność. Przyjąłem flakonik, schowałem go w schowku, którego nie zdradzę, i w zamian podjąłem się prowadzić dziennik cudzych uczuć.
Szóstego lipca o wpół do piątej rano siedziałem za stołem w pokoju prac pisemnych i na czystej kartce formatu A4, w górnym lewym rogu, zaznaczyłem datę: 6 VII 2000.
“Skończyłem pierwszy tydzień pobytu, jest pół do szóstej rano. Pada deszcz. Za pół godziny rozlegnie się trąbka oznajmiająca pobudkę. Siedzę w pokoju ciszy i piszę dziennik uczuć. Obecnie czuję w sercu rozpacz. Jaki jest stan duszy człowieka, który budzi się na początku lipca na oddziale deliryków i wie, że ma tu spędzić całe lato? Deszcz za oknem przygnębia mnie i zarazem przynosi ulgę. Przygnębia mnie z tego powodu, że jak będzie padało do niedzieli, to w niedzielę, gdy przyjedzie moja narzeczona, nie będę wiedział, gdzie się z nią podziać. a ulgę deszcz mi daje z tego powodu, że gdyby były upały, tym bardziej byłoby mi żal wykupionych i zmarnowanych przez moje opętańcze picie wczasów. Ciągle wyobrażałbym sobie, jak leżymy z moją narzeczoną na plaży, i moja rozpacz byłaby jeszcze większa.
Wczoraj na wieczornym społeczeństwie żegnaliśmy odchodzących. Zazdrościłem im i chciałem być jednym z nich. Bezdomny Czesław, który ostatni miał wygłaszać mowę pożegnalną, zamiast mowy odczytał napisany przez siebie wiersz. Gdy skończył, siostra Viola powiedziała mu, że powinien raz jeszcze całą kurację powtórzyć od początku. Dobrze, ze nie umiem pisać wierszy”.
Poczułem nagłe zmęczenie. Poczułem, ze pisanie za deliryków ich konfesji, wypracowań i dzienników uczuć wyczerpuje mnie w ogólności, w szczególności zaś poczułem, że pisanie fałszywego dziennika Najbardziej Poszukiwanego Terrorysty Świata jest ponad moje siły. Od pewnego czasu podejrzewałem, teraz zaś nabrałem niezbitej pewności, iż nieustanny trud imitowania prostackiego stylu deliryków odciska się na mojej wykwintnej frazie. Dalsze wielogodzinne mordowanie się nad układaniem kolejnych zachwianych pod względem składniowym zdań pojedynczych byłoby i szkodliwe dla moich prac, i – powtarzam – nie miałem już do tego zdrowia. Mógłbym wprawdzie podnieść cenę swych pisarskich usług, ale wtedy i tak biedni jak kościelne myszy delirycy staliby się całkowicie niewypłacalni, a w końcu oferowane przez nich czy w pięciozłotówkach, czy w papierosach, czy w czym innym honoraria były moim jedynym źródłem dochodu. Wybrałem wyjście szlachetniejsze, postanowiłem pisać swobodnie, postanowiłem nie deptać gardła własnej pieśni i nie miarkować mego indywidualnego rozmachu; na samym zaś końcu zamierzałem poprzez odcedzenie stylistycznej wykwincji i erudycyjnych wtrętów tak zredagować tekst, by wyglądał on na z trudem nagryzmolony roztrzęsioną ręką autentyk delirycznego manuskryptu.
“Z zawodu jestem kierowcą, w ostatnich latach pracowałem w firmie ekspediującej na Wschód tiry z owocami. Praca była niebezpieczna, ale opłacalna. Trzeba też było dużo i w rozmaitych miejscach pić. Tir z owocami nie może czekać zbyt długo. Tir z owocami nie może stać tydzień ani przy załadunku, ani w drodze, ani przy granicy. Żeby sprawę popchnąć, żeby sprawa ruszyła z miejsca, żeby prowadzony przeze mnie tir z owocami ruszył z miejsca, musiałem stawiać wódkę ładowaczom, magazynierom, policjantom, celnikom i odbiorcom owoców. i stawiałem, i piłem wraz z ładowaczami, magazynierami, policjantami, celnikami, piłem z Polakami i piłem z Ruskimi. Szef mój – dyspozytor firmy ekspediującej na Wschód tiry z owocami – pieniądze, za które kupowałem niezbędną do przetarcia szlaku wódkę, doliczał do mojej pensji. Był to dobry człowiek, choć w ogóle nie pił. Tym bardziej jest mi przykro, że zrobiłem, co zrobiłem. a zrobiłem to, że ostatnio wróciłem z Rosji kompletnie pijany. w samym fakcie nie było niczego specjalnego, takie przypadki zdarzały mi się i wcześniej. Ale tym razem, wróciwszy z Rosji w stanie upojenia, zapragnąłem (natychmiast! natychmiast!) pójść pogadać z szefem, zapragnąłem nieco oprzytomnieć w aurze serdecznej trzeźwości, jaką ten człowiek roztaczał, i zapukałem do drzwi gabinetu głównego dyspozytora, i wszedłem, i usiadłem w fotelu, i podjąłem rozmowę, której nie pamiętam. Szef, widząc, w jakim jestem stanie, poczęstował mnie kawą. Wypiłem tę kawę duszkiem i poczułem mdłości. Nie bez znaczenia było to, że na dworze panował srogi mróz, a w gabinecie szefa było bardzo gorąco, różnica temperatur musiała mieć wpływ osłabiający. Szef mówił do mnie w sposób serdeczny, ja jednak nie bacząc na to, że zachowanie moje zostanie uznane za nieuprzejme, podniosłem się z miejsca, ponieważ myślałem, że jeszcze zdążę. Niestety, nie zdążyłem. Wstałem i poczułem, że wstrząsa mną straszliwy spazm wewnętrzny i pienisty paw wystąpił ze mnie, i dokumentnie zarzygałem leżącą na biurku szefa mapę pogranicza polsko-rosyjskiego. Szef z osłupieniem patrzył, jak brunatne strużki mego pawia przekraczają Bug, jak z prędkością rozpędzonych tirów przelatują przez przejścia graniczne w Brześciu, Medyce, Terespolu, jak z przemytniczą wprawą idą przez zieloną granicę, jak zatapiają graniczne strażnice i szmuglerskie kryjówki, jak strumieniami wdzierają się na przedmieścia Sokółki, jak zalewają bobrownicki rynek, jak płyną przez Siemiatycze.