Выбрать главу

— Tutaj, przybyszu z chmur.

Rozchwiany obraz uspokoił się. Szum ciszy nadajnik przekazywał z dżungli do kabiny.

— Nic nie wiążę — powiedział w końcu Donli. — Chodź za mną. Pokażę.

Donli umieścił nadajnik w rozwidleniu drzewa. Obraz przedstawiał jego i Moru idących przez łąkę. Przewodnik wyglądał jak dziecko u boku kosmicznego podróżnika: sięgał mu ledwie do ramienia. To „dziecko” miało wszakże już wiele za tobą; ciało Moru pokryte było bliznami, a jakaś dawna rana sprawiła, że utykał na prawą nogę. Twarz kryła się pod grzywą włosów i krzaczastym zarostem. Moru, który nie mógł polować, i by utrzymać rodzinę, zastawiał jedynie pułapki i łowił ryby, żył w jeszcze większej nędzy niż jego współplemieńcy. Z pewnością uznał, że szczęście się doń uśmiechnęło, gdy w pobliżu wioski wylądował śmigacz, a ci, którzy nim przylecieli, zaoferowali Moru niesłychane bogactwa za to, by przez tydzień czy dwa oprowadzał ich po okolicy. Donli pokazywał już Evalyth słomianą chatę Moru: nędzny dobytek, kobietę zniszczoną ciężką pracą, pozostałych przy życiu synów, którzy w wieku siedmiu czy ośmiu lat miejscowych, czyli dwunastu-trzynastu standardowych, wyglądali jak zasuszone karły.

Rogar był zdania — na ile można było sądzić, nikt bowiem dotąd nie opanował języka lokońskiego w stopniu doskonałym — że mieszkańcy nizin nie byliby tacy ubodzy, gdyby mniej w nich było okrucieństwa znajdującego wyraz w nieustan­nych walkach plemiennych. Evalyth pomyślała jednak, że w końcu jakież mogą oni stanowić zagrożenie?

Rynsztunek Moru składał się z przepaski na biodrach, z opasującego całe ciało sznura służącego do przygotowywania potrzasków, obsydianowego noża i worka z tkaniny, tak jednak gęstej i przetłuszczonej, że w razie potrzeby mógł służyć ta bukłak. Innym mężczyznom z jego gromady, mogącym brać udział w łowach i uczestniczyć w podziale łupów po walce, powodziło się wyraźnie lepiej. Wyglądem jednak nie różnili się zbytnio od Moru; ludność wyspy, nie mając dość miejsca do ekspansji, przeżywała wyraźny kryzys genetyczny.

Skarlały mężczyzna pochylił się rozsuwając dłońmi gałęzie krzewu.

— Tutaj — mruknął i ponownie się wyprostował.

Evalyth dobrze znała żądzę wiedzy gorejącą w sercu Donliego. A jednak jej mąż obrócił się, uśmiechnął prosto do obiektywu nadajnika i odezwał się w języku athejańskim:

— Kochanie, jeśli teraz odbierasz, chciałbym się tym podzielić z tobą. Może to gniazdo ptaka.

Przypomniała sobie dość niejasno, że fakt istnienia ptaków mógłby być ekologicznie ważną informacją. Ale w tej chwili liczyło się dla niej tylko to, co Donli do niej powiedział.

„O, tak, o, tak!” — chciała wykrzyknąć. Ale w tamtej ekipie były tylko dwa Odbiorniki i jej mąż nie miał ze sobą żadnego z nich.

Widziała, jak klęka w wysokiej roślinności o dziwnym zabarwieniu. Widziała, jak sięga z tą swoją łagodnością, której już miała okazję doświadczać, do wnętrza krzaka i rozsuwa jego gałązki.

Widziała, jak Moru skoczył mu na kark. Dzikus opasał Donliego nogami. Lewą ręką chwycił go za włosy i zadarł mu głowę go góry. W prawej pojawił się nóż.

Krew buchnęła gdzieś spod szczęki Donliego. Nie mógł krzyknąć — nikt by nie mógł z poderżniętym gardłem. Bulgotał tylko i skrzeczał, a Moru wciąż poszerzał cięcie. Donli na oślep sięgnął po broń. Moru upuścił nóż i schwycił go za ramiona; obaj upadli spleceni w uścisku. Donli rzucał się i tarzał w kałużach własnej krwi. Moru nie zwalniał uchwytu. Krzew poruszył się i skrył obu, aż w końcu Moru wstał, cały czerwony od krwi, ociekający krwią, dyszący, a Evalyth zaczęła krzyczeć do znajdującego się obok niej nadajnika, na cały wszechświat, i wciąż jeszcze krzyczała i wyrywała się, gdy chcieli ją odciągnąć od widoku łąki, na której Moru kroił ciało Donliego, aż wreszcie coś ją ukłuło chłodem i stoczyła się na dno wszechświata, w którym wszystkie gwiazdy zgasły na zawsze.

— Nie, oczywiście, że nic nie wiedzieliśmy — wycedził Haimie Fiell przez zaciśnięte zęby — dopóki nas nie ostrzegliście. Donli i tamten stwór oddalili się o wiele kilometrów od naszego obozu. Dlaczego nie kazaliście nam ruszyć natychmiast na pomoc?

— Ze względu na to, co pokazywał komunikator — odrzekł kapitan Jonafer. — Sairna nie można już było uratować. A wy mogliście wpaść w zasadzkę, mogli was z tyłu zaatakować strzałami i spychać coraz głębiej po tych wąskich ścieżkach.

Najlepiej było zostać na miejscu i czekać na pojazd pilnując jeden drugiego.

Fiell spojrzał gdzieś poza postać kapitana, potężnego, siwowłosego mężczyzny; wzrokiem powędrował za drzwi baraku dowództwa, ku palisadzie i widokowi bezlitosnego nocnego nieba.

— Ale co ten mały potwór robił, kiedy… — zamilkł nagle.

— Pozostali przewodnicy uciekli — równie pośpiesznie wtrącił Jonafer — gdy tylko wyczuli wasz gniew. Sam pan tak mówił. Otrzymałem właśnie raport od Kallamana; jego zespół poleciał śmigaczem do wioski. Mieszkańcy uciekli. Cała wieś jest opuszczona; z pewnością obawiają się naszej zemsty. Choć w ich przy­padku przeprowadzka to nic wielkiego: cały dobytek bierze się na plecy, a nowy dom można upleść przez jeden dzień.

Evalyth pochyliła się do przodu.

— Przestańcie unikać szczerych odpowiedzi — powiedziała. — Co takiego Moru zrobił z Donlim, czemu można byłoby zapobiec, gdybyście przybyli na czas?

Fiell w dalszym ciągu patrzył gdzieś poza nią. Kropelki potu wystąpiły mu na czoło.

— Nic takiego — wymamrotał. — Nic ważnego… wobec samego morderstwa.

— Miałem zapytać panią, poruczniku Sairn — odezwał się Jonafer — jaki życzy sobie pani obrządek pogrzebowy? Czy mamy prochy pochować tutaj, rozsypać w przestrzeni kosmicznej, czy zawieźć na waszą planetę?

Evalyth zwróciła twarz w jego kierunku.

— Nigdy nie wyrażałam zgody na kremację — powoli cedziła słowa.

— Nie, ale… Niech pani będzie rozsądna. Najpierw otrzymała pani środek nasenny, potem uspokajający, a my w tym czasie odnaleźliśmy zwłoki. Upłynął już pewien czas. Nie mamy żadnych przyrządów do, hm, zabiegów kosmetycznych, ani zbędnego miejsca w komorach chłodniczych, a w tej temperaturze…

Evalyth była jak otępiała od chwili, gdy wypuszczono ją z izby chorych. Jeszcze niezupełnie do niej dotarło, że Donliego już nie ma. Zdawało jej się, że za chwilę panie w drzwiach, opromieniony światłem słonecznym, i zawoła do niej ze śmiechem w głosie, i pocieszy po tym bezsensownym koszmarze, jaki niedawno przeżyła. Wiedziała, że stan ten wywołały środki psychotropowe, i przeklinała dobrą wolę lekarza.

Nieomal z rozkoszą powitała powolny przypływ gniewu. Oznaczało to, że lekarstwo przestawało działać. Wieczorem będzie już zdolna do płaczu.