Выбрать главу

— Bądź pozdrowiony, Klev — Evalyth wypowiedziała formułę powitalną.

— Bądź pozdrowiona, niewiasto z niebios.

Już tylko, we dwoje, osłonięci przed okrutnymi promieniami słońca, zachowali rytualny okres milczenia. Potem zaś:

— To straszne, co się wydarzyło, niewiasto z niebios — powiedział Rogar. — Może tego nie wiesz, ale moje białe szaty i nagie stopy to oznaka żałoby, jak po bliskim mi zmarłym.

— To dobrze — odparła Evalyth. — Zapamiętamy to. Dostojeństwo Rogara zniknęło gdzieś nagle.

— Pojmujesz, że nikt z nas nie miał nic wspólnego z tą zbrodnią, nieprawdaż? Dzicy to również nasi wrogowie. To plugastwo. Nasi przodkowie pochwycili kilku i zatrzymali jako niewolników, ale poza tym do niczego się oni nie nadają. Ostrzegałem twoich przyjaciół, by nie szli pośród tych, których nie poskromiliśmy.

Taka była ich wola — odparła Evalyth. — A teraz moją wolą jest zemsta za zabicie męża. — Nie wiedziała, czy w ich języku istnieje wyraz „sprawiedliwość”. Nieważne. W wyniku działania środków, które wzmagały logiczne myślenie, jednocześnie tłumiąc emocje, posługiwała się językiem lokońskim wystarczająco dobrze jak na swe potrzeby.

— Możemy wysłać żołnierzy i pomóc ci zabić tylu dzikusów, ilu zechcesz — zaproponował Rogar.

— Nie ma potrzeby. Z tą bronią, którą noszę u boku, sama potrafię zniszczyć większą ich liczbę niż cała wasza armia. Potrzebuję twej rady i pomocy w innej sprawie. Jak mogę znaleźć tego, który zabił mego męża?

Rogar zmarszczył czoło.

— Dzicy potrafią znikać bez śladu w dżungli, niewiasto z niebios.

— Czy jednak potrafią znikać przed oczami innych dzikich?

— Ach! Sprytnie pomyślane, niewiasto z niebios. Owe plemiona nieustannie rzucają się sobie nawzajem do gardła. O ile uda się nam dotrzeć do któregoś, jego .łowcy wkrótce dowiedzą się dla ciebie, dokąd umknęło plemię mordercy. — Mars na jego czole pogłębił się. — Ale on z pewnością odłączył się od nich, by się ukryć do czasu, gdy odejdziecie z naszym ziem. Odnalezienie jednego człowieka może okazać się niemożliwe. Ludzie z nizin umieją się z konieczności kryć.

— Co to znaczy: z konieczności?

Rogar dał po sobie poznać, że dziwi go ignorancja Evalyth w sprawie, która jest dla niego oczywista.

— Jak to? Wyobraź sobie człowieka, który wyszedł na łowy — powiedział. — Nie zawsze chodzi się polować w większej grupie; hałas i woń mogą odstraszyć zwierzynę, więc często człowiek udaje się sam do dżungli. A tam może zaczaić się na niego ktoś z innego plemienia. Człowiek zabity w zasadzce to taka sama korzyść, jak człowiek zabity w otwartej walce.

— Skąd te nieustanne wojny?

Rogar wyglądał na coraz bardziej zaskoczonego.

— A skąd by wzięli ludzkie ciało?

— Przecież go nie zjadają?

— Nie, oczywiście, że nie, chyba że w razie potrzeby. Ale, jak ci wiadomo, potrzeba taka często się pojawia. Wojny toczą głównie po to, by zabijać; łupy też się przydadzą, ale nie są głównym powodem walk. Zabójca staje się właścicielem zwłok i oczywiście rozdziela je wyłącznie między swych najbliższych. Nie każdy ma szczęście w boju. Dlatego ci, którym nie udało się zabić w bitwie, mogą chodzić na łowy osobno, po dwóch czy trzech, w nadziei, iż znajdą pojedynczego człowieka x innego plemienia, l dlatego mieszkańcy nizin nauczyli się dobrze chować.

Evalyth nie poruszyła się ani nie odezwała słowem. Rogar zaczerpnął głęboko powietrza i kontynuował wyjaśnienia.

— Niewiasto z niebios, kiedy usłyszałem złą nowinę, długo rozmawiałem z ludźmi od was. Powiedzieli mi o tym, co zobaczyli z daleka za pomocą tych cudownych urządzeń, które macie. Stąd też jest dla mnie jasne, co się wydarzyło. Ten przewodnik… jakże się on nazywa? Tak, Moru… no więc on jest kaleką. Nie może myśleć o zabiciu człowieka inaczej jak przez zdradę. Kiedy dostrzegł okazję, postanowił ją wykorzystać. — Pozwolił sobie na uśmiech. — To by się nigdy nie wydarzyło na pogórzu — oświadczył. — Nie wywołujemy wojen; walczymy tylko wtedy, gdy zostaniemy zaatakowani. Nie polujemy też na ludzi jak na zwierzę­ta. Nasza rasa, podobnie jak wasza, jest cywilizowana. — Wargi jego rozchyliły się, ukazując olśniewająco białe zęby. — Ale, niewiasto z niebios, twój mąż został zabity. Proponuję, aby go pomścić nie tylko na zabójcy, jeśli go złapiemy, ale na całym jego plemieniu, które z pewnością możemy odnaleźć, tak jak mówiłaś. To nauczy wszystkich dzikusów, by odczuwali strach przed lepszymi od siebie. Potem możemy podzielić się ich ciałami: połowa dla waszych ludzi, a połowa dla moich. Evalyth była w stanie odczuwać tylko intelektualne zaskoczenie. A mimo to miała takie wrażenie, jakby przed chwilą zrobiła krok w przepaść. Patrzyła przez cienie w surową twarz starca i po długiej chwili usłyszała własny szept:

— Wy… tutaj… też… zjadacie… ludzi?

— Niewolników — odrzekł Rogar. — Nie więcej, niż zachodzi konieczność.

Jeden wystarczy dla czterech chłopców.

Dłoń Evalyth opadła na rękojeść broni. Rogar zerwał się na równe nogi prze­rażony.

— Niewiasto z niebios — wykrzyknął — wyjaśniałem ci, że jesteśmy cywilizo­ wani! Nie musisz się obawiać ataku ze strony kogokolwiek z nas! My… my…

Wstała również, górując nad nim wzrostem. Czy odczytał wyrok w jej spojrzeniu? Czy odczuwał trwogę także w imieniu swych współplemieńców? Kulił się pod jej wzrokiem, pocił i dygotał.

— Niewiasto z niebios, uwierz mi, nie masz w Lokonie wrogów… nie, teraz pokażę ci, zabiorę cię do Świętego Miejsca, nawet jeśli nie zostałaś wtajemniczo­ na… z pewnością bowiem jesteście równi bogom, z pewnością bogowie się-nie rozgniewają… Chodź, pokażę ci, jak to jest, udowodnię, że nie mamy woli ani potrzeby być waszymi wrogami…

I oto brama, którą Rogar otworzył przed nią w potężnym murze. Oto spojrzenia zaszokowanych strażników i głośne przyrzeczenia wielu ofiar wcelu ułagodzenia gniewu Potęg. Oto rozciągający się za bramą kamienny chodnik, rozgrzany i du­dniący głucho pod stopami. Oto wyszczerzone bożki stojące wzdłuż głównej świą­tyni. Oto dom akolitów dźwigających całe brzemię pracy, skulonych teraz w prze­rażeniu na widok ich pana wprowadzającego obcą osobę. Oto baraki niewolników.

— Spójrz, niewiasto z niebios, traktujemy ich dobrze, czyż nie? Musimy gruchotać im stopy i dłonie, gdy wybieramy ich w wieku dziecięcym do tej służby. Pomyśl, jakim zagrożeniem byłyby inaczej setki młodych chłopców i mężczyzn zgromadzonych w tym miejscu. Ale traktujemy ich po ludzku, dopóki są spokojni.

Czyż nie porośli tłuszczem? Ich własny Święty Pokarm jest szczególnie godzien szacunku: ciała mężczyzn wszelakiego stanu, którzy polegli w kwiecie wieku. Uczymy ich, że nadal będą żyć w tych, dla których ich zabijamy. Większość z nich oswoiła się z tą myślą, wierz mi, niewiasto z niebios. Zapytaj ich sama… choć pamiętaj, że z czasem tępieją nic nie robiąc rok za rokiem. Zabijamy ich szybko, czysto, na początku każdego lata… nie więcej, niż potrzeba dla każdego rocznika chłopców wkraczających w wiek męski, nie więcej. A jest to piękny rytuał, po którym następuje wiele dni ucztowania i zabaw. Rozumiesz teraz, niewiasto z nie­bios? Nie masz się czego obawiać z naszej strony. Nie jesteśmy dzikusami walczą­cymi, napadającymi i czyhającymi w zasadzkach po to, by zdobyć ciało ludzkie Jesteśmy cywilizowani… nie bogom podobni, jak wy, nie, tego nie ośmieliłbym się powiedzieć, nie gniewaj się… ale cywilizowani — i z pewnością godni waszej przyjaźni, czyż nie tak? Czyż nie tak, niewiasto z niebios?