Выбрать главу

Evalyth potrząsnęła głową.

— Nie zamierzam napawać się widokiem cierpienia. Zastrzelę mordercę, bo wymaga tego mój honor rodowy. Reszta może sobie odejść wolno, nawet chłopcy. Nawet pomimo tego, co jedli. — Nalała sobie mocnego drinka i wychyliła jednym haustem. Alkohol zapiekł ją w przełyku.

— Szkoda, że chcesz tego — rzekła Chena. — Donliemu by się to nie podobało.

Często cytował pewne porzekadło, podobno bardzo stare — on mieszkał w moim mieście, nie zapominaj, i znam go… znałam go dłużej niż ty, kochanie. Słyszałam, jak mówił kiedyś, dwa, może trzy razy: Czy nie należy oszczędzać nieprzyjaciół, skoro dzięki temu mogą stać się przyjaciółmi?

— Pomyśl o jadowitych owadach — odparła Evalyth. — Z nimi nie zawiera się przyjaźni. Rozdeptuje się je.

— Ale człowiek robi to, co robi, bo taki jest, bo takim uczyniło go otoczenie. — Ton Cheny stał się natarczywy, pochyliła się, by pochwycić dłoń Evalyth, która nie odpowiedziała na ten gest. — Czymże jest człowiek, jedno życie, wobec tych wszystkich, którzy żyją i żyli przed nim? Kanibalizm nie byłby obecny na całej wyspie, wśród wszystkich poza tym całkowicie odmiennych grup, gdyby nie był najgłębiej zakorzenionym imperatywem kulturowym ze wszystkich, jakie cechują tę rasę.

Evalyth uśmiechnęła się poprzez narastający gniew.

— A cóż to jest za szczególna rasa — że go zaakceptowała? A może by tak przyznać i mnie przywilej działania zgodnie z moimi imperatywami kulturowymi? Wracam do domu, by wychować dziecko Donliego z dala od tej waszej cywilizacji bez charakteru. Nie będzie wyrastał w pohańbieniu, ponieważ jego matka była zbyt słaba, by dochodzić sprawiedliwości za śmierć jego ojca. A teraz wybacz mi, ale muszę jutro wcześnie wstać, aby zabrać na statek kolejny ładunek.

Wykonanie tego zadania wymagało wielu godzin pracy; Evalyth wróciła na planetę dopiero pod wieczór. Czuła się nieco bardziej zmęczona niż zwykle, nieco spokoj­niejsza. Bolesna rana zadana tym, co się stało, goiła się. Przez głowę przemknęła jej myśl, oderwana, lecz nie szokująca, nie wiarołomna: Jestem jeszcze młoda. Któregoś dnia przyjdzie inny mężczyzna. Ale nie będę cię przez to mniej kochać, drogi mój.

Buty jej zanurzyły się w pyle. Baza została już częściowo opróżniona ze sprzętu i odpowiedniej części załogi. Pod żółciejącej niebem cicho zapadał wieczór. Tylko kilka osób poruszało się wśród maszyn i pozostałych baraków. Lokon był pogrążony w ciszy — tak jak zwykle w ostatnich dniach. Z radością powitała odgłos swych kroków na schodach prowadzących do baraku Jonafera.

Siedział czekając na nią, potężny i nieruchomy za swym biurkiem.

— Zadanie wykonane bezawaryjnie — zaraportowała.

— Proszę usiąść — powiedział.

Usłuchała. Milczenie przeciągało się. W końcu przemówił; usta ledwie się poruszały w zesztywniałej twarzy:

— Zespół kliniczny zakończył badania więźniów.

Nie wiedzieć czemu, był to dla niej szok. Evalyth rozpaczliwie szukała właściwych słów.

— Czy to nie za szybko? To znaczy… no, nie mamy za wiele sprzętu i tylko paru ludzi, którzy potrafią dostrzec trudniejsze sprawy, a i bez Donliego, który jako specjalista od biologii ziemskiej… Czy dokładniejsze badanie, aż do poziomu chromosomów, jeśli nie dalej… coś, co przydałoby się antropofizjologom… czy nie powinno trwać dłużej?

— Słusznie — odparł Jonafer. — Nie znaleziono nic szczególnie ważnego. Może by i znaleziono, gdyby zespół Udena wiedział, czego szukać. W takim wypadku mogliby formułować hipotezy i sprawdzać je w kontekście całego organizmu, po czym uzyskać jakieś pojęcie o badanych jako o funkcjonujących istotach. Ma pani rację, Donli Sairn miał ową intuicję zawodową, która mogłaby wskazać im drogę. Bez tego, a także bez jakichś wyraźnych wskazówek oraz bez pomocy tych nieświadomych, przerażonych dzikusów musieli błądzić i próbować prawie na ślepo. Istotnie, ustalili kilka osobliwości układu trawiennego, ale nic takiego, do czego nie można byłoby dojść na podstawie analizy ekologicznej otoczenia.

— To dlaczego zaniechali badań? Odlatujemy najwcześniej za tydzień.

— Zrobili to na moje polecenie, po tym, jak Uden pokazał mi, co się dzieje, i za­powiedział, że kończy badania, czy tego chcę, czy nie.

— Co…? Ach, tak. — Na twarzy Evalyth pojawił się wyraz pogardy. — Myśli pan o torturach psychicznych.

— Tak. Widziałem tę wychudzoną kobietę przypiętą pasami do stołu. Jej głowa, jej ciało pokryte były siecią przewodów prowadzących do zgromadzonych wokół niej liczników, które szczękały, szumiały i błyskały światełkami. Nie dostrzegła mnie; oślepił ją strach. Może wyobrażała sobie, że wypompowują z niej duszę. A może było to dla niej coś jeszcze gorszego, bo nie wiedziała, co się z nią dzieje? Widziałem w celi jej dzieci, jak trzymały się za ręce. Nic innego im nie pozostało, by mogły się uchwycić, w ich całym wszechświecie. Niedługo osiągną wiek dojrzały; jaki wpływ wywrze to wszystko na ich rozwój psychoseksualny? Widziałem, jak obok nich leżał ich ojciec, uśpiony lekarstwami, bo chciał, pięściami wybić sobie dziurę w ścianie. Uden i jego pomocnicy mówili, że wiele razy chcieli się z nimi zaprzyjaźnić — ale bezskutecznie. Oczywiście więźniowie wiedzą, że znajdują się w mocy tych, którzy ich nienawidzą, a nienawiść ta sięga aż po grób.

Jonafer zamilkł na chwilę.

— Wszystko ma jakieś granice przyzwoitości, poruczniku — zakończył — nawet nauka i kara. Szczególnie kiedy okazuje się, że szansę na odkrycie czegoś niezwykłego są niewielkie. Nakazałem przerwanie badań. Chłopcy i ich matka zostaną jutro odwiezieni w rodzinne okolice i uwolnieni.

— Dlaczego nie dzisiaj? — spytała Evalyth, przewidując, jaka będzie odpowiedź.

— Miałem nadzieję — powiedział Jonafer — że zgodzi się pani uwolnić również mężczyznę.

— Nie.

— W imię Boga…

— Pańskiego Boga. — Evalyth odwróciła wzrok. — Nie sprawi mi to przyje­mności, kapitanie. Zaczynam żałować, że muszę to zrobić. Ale chodzi o to, że Donii nie zginął w uczciwej walce czy podczas kłótni, tylko że zarżnięto go jak prosiaka. To jest to zło w kanibalizmie: że człowiek staje się jedynie zwierzęciem dostarczającym mięsa. Nie przywrócę mu życia, ale jakoś wyrównam rachunek traktując ludożercę jedynie jako niebezpieczne zwierzę, które należy zastrzelić.

— Rozumiem. — Jonafer również długo wyglądał przez okno. W blasku zachodzącego słońca jego twarz stała się wykutą z brązu maską. — No więc — rzekł chłodno na koniec — zgodnie z Kartą Przymierza oraz statutem naszej wyprawy nie mam wyboru. Ale nie pozwolę na żadne upiorne obrzędy, a poza tym wszystko musi pani przeprowadzić własnoręcznie. Więzień zostanie pani dostar­czony do budynku po zachodzie słońca. Zlikwiduje go pani natychmiast i weźmie udział w kremacji zwłok.

Dłonie Evalyth spotniały.

— Nigdy jeszcze nie zabiłam bezbronnego człowieka.

— Ale on to zrobił! — brzmiała odpowiedź.

— Zrozumiałam, kapitanie — odpowiedziała.

— Bardzo dobrze, poruczniku. Jeśli pani chce, proszę iść do stołówki na kolację. Nikomu ani słowa. Cała sprawa odbędzie się o… — spojrzał na zegarek, dostosowany do długości miejscowej doby — o dwudziestej szóstej.

Evalyth na próżno starała się przełknąć tę suchość, którą miała w gardle.

— Czy nie zbyt późno? — spytała.