– Ostatnia rzecz, jaką można powiedzieć o pożyciu płciowym, moja droga, to to, że jest śmieszne.
O rany.
– Jest niezwykle poważne. Jest piękne, bywa skomplikowane, lecz nie jest śmieszne. Rozumie pani? – Jean skinęła głową, rumieniąc się za tę gafę, jednak tylko na poły przekonana. – A teraz proszę łaskawie zdjąć ubranie za parawanem.
Zbesztana Jean poszła za parawan. Zastanawiała się nad butami. Czy buty to ubranie? Powinna je założyć z powrotem? O rany. Nie powinna była mówić, że seks jest śmieszny. Oczywiście, może się okazać, że nie jest. Może zadziwią ją jej własne „zmiany okresowe”, może alpejskie powietrze nie będzie jej Potrzebne. Choć starała się powstrzymać, ciągle myślała o penisie Michaela. Nie o samej rzeczy, której nie tylko jeszcze nie Widziała, ale nawet sobie nie wyobrażała. Myślała o idei rzeczy, która miała połączyć ich ciała ze sobą. O idei seksualnej.
Wyszła zza parawanu. Pani doktor kazała się jej położyć, a potem… o rany. Końmi mnie tu więcej nie zaciągną, pomyślała. Cisza była przeraźliwa. Jean zaczęła nucić pod nosem. Orzeł – pójdziemy do ołtarza… Potem przestała speszona. Dr Headley przypuszczalnie nie pochwala nucenia, nawet odpowiednich melodii.
– Teraz będzie troszkę zimno. – Jean zebrała się w sobie. Czy zostanie oblana zimną wodą, za karę za frywolność, jaką okazała nucąc pod nosem? Ale nie: to było tylko… przestała myśleć o dolnych partiach ciała. Oczy miała zaciśnięte, jak szczelnie zasunięte zasłony zaciemnienia; nie potrafiła jednak zamknąć drogi życiu, jarzącemu się czerwono na zewnątrz. Czarne i czerwone, kolory wojny: kolory wojny Tommy’ego
Prossera. Tommy Prosser w czarnym Hurricanie, pośród czarnej nocy z odsuniętą osłoną i czerwoną opalizacją tablicy przyrządów, miękko rozświetlającą jego twarz i dłonie. Tommy Prosser w czarnym Hurricanie, wypatrujący czerwonych spalin powracających bombowców. Czarne i czerwone…
– Pokój dziecięcy w porządku, bawialni także nic nie dolega – powiedziała ni stąd, ni zowąd Dr Headley.
– Tak? To doskonale. – O czym ona mówi?
Dr Headley otworzyła szufladę i wyjęła trzy puszki oznaczone numerami. Dwie większe puszki odłożyła z jowialnym – Nie trzeba płoszyć koni. – Trzecią otworzyła. Spod pokrywki dobyła się chmurka talku. – Teraz pokażę pani tylko zasadę działania, a w przyszłym tygodniu może pani spróbować sama.
Dr Headley wyjęła pesarium i strzepała talk.
– Zupełnie proste, jak pani widzi. Tu mamy sprężynę. – Ścisnęła wkładkę w ósemkę. – Elastyczne, wytrzymałe i zupełnie bezpieczne, jeśli dobrze założyć, proszę spróbować.
Jean wzięła wkładkę do ręki. Gdzie to idzie? Może trzeba zawinąć wokół rzeczy samej i przywiązać sznurkiem. Ostrożnie ścisnęła w palcach. Sprężyna stawiła duży opór. Jean położyła pesarium na bibułce przed sobą i spróbowała jeszcze raz. Sprężyna ustąpiła i na dłoń wypłynął jej fałd czarnej gumy. Pisnęła.
– Wkrótce się pani przyzwyczai.
Jean miała wątpliwości. Oczywiście nie ma takiej rzeczy, której nie zrobiłaby dla Michaela, ale czy nie mogą być po prostu przyjaciółmi?
– To jest galaretka nawilżająca. – W ręce Dr Headley nagle pojawiła się tubka. O rany. Co się stało z „nawilżaniem śluzem”?
– Proszę… bo… czy to konieczne?
Dr Headley zaśmiała się i zbyła pytanie milczeniem.
– A mówiła pani, że to nie śmieszne. – Jean poczuła złość na tę kobietę, do której ją podstępnie przysłano.
– Przecież śmiałam się z pani. Wy, dziewczyny, jesteście wszystkie takie same. Chcecie samej przyjemności, a żadnej odpowiedzialności. – Gdy wypowiedziała słowo „odpowiedzialność”, zaczęła rozsmarowywać galaretkę po krawędzi pesarium, a następnie po miękkiej gumowej części wewnętrznej. Po krótkiej demonstracji podała wkładkę Jean. – Proszę chwycić mocno, nie ugryzie. Nie tak, jeszcze mocniej. Między kciuk a palce, nie bawiła się pani nigdy w teatrzyk lalkowy?
Jean postanowiła odłożyć wkładkę, zanim się jej wyśliźnie. Za dużo wrażeń jak na jeden dzień.
Na dworcu Paddington Jean zobaczyła duży, pomalowany na zielono automat z tarczą zegarową. W miejscu godzin były litery alfabetu. Obracało się dużą metalową wskazówką i za pensa można było odcisnąć piętnaście liter na paseczku folii aluminiowej. Obtłuczona ceramiczna tabliczka sugerowała, że można w ten sposób przesłać znajomemu wiadomość. Jean nie sądziła, by miała coś do przekazania. Nie czuła się wystarczająco pewna siebie, by się nad sobą użalać; była po prostu przygnębiona. Pracowicie jeździła wskazówką od litery do litery, naciskała dźwignię i wydrukowała JEAN, a następnie SERJEANT. Zostały jej jeszcze trzy litery. Ojciec zapewne uznałby tego rodzaju wydatek za rozrzutność, lecz chciałby, żeby wycisnęła z tych pieniędzy ile się da. Nazwisko, ranga i numer, tak to leci. Jean nie miała rangi, ani też numeru. Po chwili zastanowienia wydrukowała XXX, wyjęła foliowy pasek z kieszeni automatu i włożyła do torebki.
Jean przyjęła za pewnik, że w ciągu ostatniego roku z Tommym Prosserem musiało się coś stać, coś konkretnego i rozpoznawalnego. Przedtem był dzielnym pilotem Hurricane’ów, teraz był odsunięty od lotów, drażliwy i wystraszony. Trzeba tylko zlokalizować źródło tego strachu; pozwolić mu opowiedzieć o jakimś okropnym, zapadającym głęboko w serce zdarzeniu, a wszystko pójdzie ku lepszemu. Na tyle rozumiała zasadę psychoanalizy.
Pewnego popołudnia siedziała przy stole kuchennym, z puszką pasty do czyszczenia metalu i widelcami ułożonymi karnie jak oddział żołnierzy. Prosser był nastawiony mniej bojowo niż zazwyczaj. O roku 1940 wyrażał się jak o Mons czy Ypres, jak o czymś odległym, co zdarzyło się komuś innemu.
– Jak pierwszy raz miałem w portkach, to była zupełna komedia. Zadarłem z dwiema „stodziewiątkami” nad Morzem Północnym. Nie przedstawiało się to zbyt różowo, więc schowałem się za jakąś chmurę, trochę pokluczyłem i wziąłem kurs na bazę. Jak najszybciej się dało. W takich wypadkach wchodzi się w lot nurkowy. Zwiewam w te pędy, a tu słyszę działko maszynowe. Jedna ze „stodziewiątek” musiała za mną polecieć. Jak błyskawica szarpnąłem za drążek i wszedłem w dużą pętlę. Dobrze się rozejrzałem, ale nic nie było widać. Musiałem go zgubić.
– No to znowu na nos do bazy. A tu, wyobraź sobie, znowu strzelają. Szarpię za drążek i od razu przestają strzelać. Szedłem ostro do góry i szukałem chmury, kiedy nagle mnie oświeciło. Nieźle mną rzucało. Gdy nurkowałem, musiałem ściskać drążek coraz mocniej. A na wierzchu drążka jest spust. Czyli strzelałem z własnych działek i narobiłem sobie strachu. Kręciłem wygibasy po niebie jak jakiś dureń.
Jean uśmiechnęła się.
– Powiedziałeś o tym po powrocie.
– Nie. Z początku nie. Dopóki jeden facet się nie przyznał do jeszcze większej wpadki. A wtedy wszyscy pomyśleli, że się zgrywam.
– Czy ludzie zawsze się przyznają, jeśli coś wyjdzie nie tak?
– Jasne, że nie.
– Do czego ty się nie przyznałeś?
– Do czego się nie przyznałem? Do tego, co wszyscy. Że się bałem. Że się bałem sprawić im zawód. Że myślałem, że nie wrócę. Zawsze można było poznać, kiedy ktoś o tym myślał. Siedziało się w świetlicy i nagle człowiek zauważa, że ktoś jest uprzejmy. Znaczy tak ewidentnie, ni stąd, ni zowąd. I uświadamiasz sobie, że tak było od kilku dni, że zawsze podawał cukier, mówił cicho, nikomu nie odpysknął. I cały czas myślał o tym, że nie wróci. Chce, żeby go zapamiętano jako miłego gościa. Oczywiście nie wie, że to robi; nie ma zielonego pojęcia.