– Na przykład słońce, które wschodzi dwa razy.
– Na przykład słońce, które wschodzi dwa razy. Na przykład lot w osłonie bombowców, gdy komitet powitalny dał salwę i człowiek patrzył na te zielone i czerwone, i żółte smugi. Nie myślał o tym, że mogą mu zrobić krzywdę, tylko że wyglądają jak girlandy na niedzielnej potańcówie. Teraz jest inaczej. Nie można tak żyć bez końca.
– Nie nienawidzisz już Niemców tak bardzo, jak dawniej? – Jean pomyślała, że zaczynają do czegoś dochodzić. Może odwagę rodzi nienawiść albo przynajmniej ją podtrzymuje. Wstań-Słońce postradał nienawiść, to wszystko. Nie ma się czego wstydzić, wręcz przeciwnie.
– Nie, nie. Tak samo ich nienawidzę. Dokładnie tak samo. Może z innych powodów, ale dokładnie tak samo.
– Tak? Czy… czy coś się stało? Coś strasznego? Wskutek czego straciłeś odwagę.
Prosser uśmiechnął się ostrożnie, dając do zrozumienia, że naprawdę chciałby jej to prosto wyłożyć. Tyle, że się nie da.
– Przykro mi, ale to nie tak. Z chłopca wyrasta z dnia na dzień mężczyzna. Z mężczyzny wyrasta bohater. Bohater przechodzi załamanie. Przychodzą nowi chłopcy, z których wykuwają się nowi herosi. – Prawie się z niej naigrawał, ale inaczej niż inni. – To nie tak. Nie załamałem się, a przynajmniej nie tak, jak wszyscy sobie wyobrażają. Odwaga z człowieka uchodzi. Zapas się wyczerpuje. Nic nie zostaje. Ludzie wtedy mówią, że trzeba odpocząć i naładować akumulatory. Ale wielu akumulatorów nie da się już naładować. A po iluś razach, żadnego.
– Nie bądź takim pesymistą – powiedziała ^pogodnym tonem, który jej samej nie przekonywał. – Przecież nadal kochasz latanie?
– Nadal kocham latanie.
– I nadal nienawidzisz Niemców?
– Nadal nienawidzę Niemców.
– No to w czym rzecz, panie Prosser?
– W tym rzecz, pani niezadługo Curtisowa, że nie w tym rzecz.
– Ale ja jestem pewna, że będziesz latał. Pomyśl o wschodach słońca.
– Nie jestem pewien, czy mam jeszcze ochotę. Dwa razy widzisz wschód słońca – dwa razy się sparzyłeś. Nie mam o to do nikogo pretensji. Trzeba się po prostu do tego przyzwyczaić. Zawiesić buty na kołku.
– Może lepiej się nie przyzwyczajaj.
– Żartowałem.
Następnego tygodnia Jean znów pojechała do pani doktor. Obiecała sobie, że nic jej nie rozśmieszy. Choć wcale się nie spodziewała niczego zabawnego.
Znów wyłoniła się okrągła puszka, w powietrzu rozproszył talk, a pani Headley zademonstrowała zastosowanie galaretki, toteż Jean znów pomyślała: „nawilżone śluzem”? Być może puszka zawiera galaretkę śluzową. Potem musiała się przekręcić o 180 stopni, jakby wybrała zły automat w wesołym miasteczku, i usłyszała polecenie, by się odprężyć. Rozluźniła się, odlatując od teraźniejszości. Siedziała w czarnym Hurricane, obok pędziły chmury. Prosser Wstań-Słońce kazał zainstalować w kabinie pleciony fotel i zabrał ją na przejażdżkę. Spacer po niebie potrafi uleczyć nie tylko koklusz, powiedział. No i pokaże jej swoją sztuczkę. Wujek Leslie znał dobrą sztuczkę z papierosem, Prosser zna jeszcze lepszą ze słońcem. „Teraz spójrz nad moim ramieniem przez czarne skrzydło, patrz jak wschodzi, patrz jak wschodzi. A teraz schodzimy w dół, 10 000 stóp w dół i czekamy. Patrz, słońce wyłania się jeszcze raz. Kolejny powszedni cud. Jeszcze raz? Nie, chyba że chcesz się skumplować z chłopakami z okrętów podwodnych”.
– Teraz proszę spróbować samej. – Demonstracja na odprężonej pacjentce była znacznie ułatwiona. Problem w tym, że Jean nie słyszała ani słowa. Ostrożnie wzięła do ręki oślizłe pesarium, ścisnęła je w ósemkę i zaczęła wsuwać w siebie na chybił trafił, skoncentrowana i spięta. Pani doktor schwyciła ją za nadgarstek i próbowała naprowadzić. Żeby to już mieć za sobą, pomyślała Jean i nacisnęła mocno. Au. Au!
– Nie, nie, głuptasie. No i patrz, co narobiłaś. Już dobrze, to nic takiego, trochę zdrowej krwi. – Pani Headley zakrzątnęła się przy Jean z ręcznikiem i ciepłą wodą. Po chwili spytała: – Próbujemy dalej?
Jean uciekła z powrotem w jasny, bezchmurny poranek nad Kanałem i słuchała doktor Headly jak przez radio pokładowe.
– Ta strona do góry, w ósemkę, szyjka macicy, dokładnie, żeby nie uwierało, potem palec w haczyk i pociągnąć. – Instrukcje jakiegoś manewru lotniczego. Dzięki temu wszystko wydawało się mniej upokarzające. I nie związane z nią samą.
– Może jeszcze trochę krwawić – powiedziała doktor Headley.
Następnie Jean otrzymała końcowe instrukcje, dotyczące stosowania pesarium. Kiedy zakładać; na jaki czas potem wyjmować; jak myć, suszyć, zasypywać talkiem i odkładać na następny raz. Jean przypominało to ojca z jego fajką: zawsze zdawał się spędzać więcej czasu na nabijaniu i czyszczeniu, niż na paleniu. Lecz może tak jest ze wszystkimi przyjemnościami.
W jadącym z zasłoniętymi oknami pociągu z dworca Paddington, Jean zaskoczyła myśl, że być może straciła dziewictwo. Straciła czy nie? Czuła się tak, jakby straciła, a raczej tak wyobrażała sobie wrażenie po utracie dziewictwa w normalny sposób. Jakby w nią wtargnięto, rozdarto. „Pęknięcie w klejnocie” – nie wiedziała, co to dokładnie znaczy, ale czuła coś podobnego. W torebce miała tekturowe pudełeczko. Nie wiedziała, co o nim myśleć. Czy traktować je jak obrońcę, czy agresora? A może jak obrońcę, który pomaga agresorom w rodzaju Michaela? Czy straciła dziewictwo z tym pesarium, czy z jego kuzynem z tej samej puszki? Chyba zachowuje się głupio i melodramatycznie. Przecież to wszystko dla Michaela. Zdarzają się gorsze rzeczy. Zdarzają się właśnie teraz, i to przede wszystkim mężczyznom. Każdy musi dołożyć swoją cegiełkę, nieprawdaż?
Pudełeczko w torebce onieśmielało ją; sprawiło, że kontroler biletów na stacji wyglądał jak celnik. Co tam przemycamy, panienko? Nie, nic do oclenia. Jeden środek wybuchowy. Jeden pęknięty klejnot. Nieco splamiona krwią bielizna.
Dzięki pani Headley i pudełeczku wszystko zdawało się pewne i niezmienne. Pewność ta nie dawała jej jednak wiary w siebie. Nie tęskniła za pójściem do łóżka z Michaelem. Kocha go, oczywiście, i wszystko będzie dobrze. On oczywiście będzie wszystko wiedział, a jeśli nie, obopólną ignorancję zrównoważy instynkt. Będzie pięknie; może przeżycie to osiągnie wymiar duchowy, jak mawiali niektórzy; szkoda tylko, że pewne aspekty są tak przyziemne. Czy ta przyziemność nie popsuje jej reakcji? Czy pudełeczko nie wpłynie na jej „zmiany okresowe”?
Po powrocie do domu, Jean z zaskoczeniem poczuła ochotę, by wrócić do bordowej książeczki pani Barret. Otworzyła ją na rozdziale zatytułowanym „Rytm Podstawowy”. Postanowiła, że teraz już na poważnie przestudiuje obiecane wydarzenie. Niektórzy ludzie, przeczytała, myślą o tym jako o zwykłej sinusoidzie, fali morskiej, raz wzrastającej, raz opadającej; rzecz jest jednak bardziej złożona. „Każdy z nas” – wyjaśniła autorka „Naszych strusi” - „obserwował kiedyś regularnie zmarszczki wód morskich, łamiące się na piaszczystym brzegu i zauważył, że napływ następnego strumienia wody może wytworzyć kolejny system fal pod kątem prostym do pierwszego, które to dwie serie fal przenikają się wzajemnie.”
Jean nie była nigdy nad morzem, lecz spróbowała sobie wyobrazić kształt przenikających się zmarszczek wody. Słyszała wrzask mew, widziała nietknięty ludzką stopą piasek. Wszystko to robiło dość sympatyczne wrażenie. Sympatyczne, lecz niezbyt istotne. A może jednak po prostu śmieszne?
Wujek Leslie nie przyjechał na wesele. Wujek Leslie zrejterował. Byli natomiast rodzice Jean i wysoka, długonosa matka Michaela, która zachowywała się niezręcznie bądź z wyższością, Jean nie miała pewności. Był również kolega Michaela z policji (drużba), który szepnął do niej wcześniej: