– Boli mnie – powiedziała.
– Kocham cię – odparł, niemal krzycząc z rozdrażnienia. Po raz pierwszy od pięciu lat po ślubie, ta informacja jej nie wzruszyła. Może mówi szczerze, ale szczerość przestała być ważna.
– Boli mnie – powtórzyła, zawstydzona, że nie ma odwagi spojrzeć mu w twarz. Na pewno jeszcze bardziej nią pogardza za to, że ją boli.
W końcu puścił jej ręce. Po kilku miesiącach powrócił do tematu „wizyta u specjalisty”. Jean zgodziła się na eufemistyczną terminologię, choć w duchu powtarzała zwroty, które wyczytała, gdy Prosser Wstań-Słońce chrapał w sąsiednim pokoju. „Niedopasowanie narządów”, przypomniała sobie, i „niedrożność macicy”. Niedrożność – pomyślała o hydrauliku, który przyjdzie przetkać kanalizację i zadrżała. Jałowa, to jest właściwe słowo, biblijne słowo. Jałowa. Jak pustynia Gobi, co przywiodło jej na myśl wujka Lesliego. „Nie upuść, bo pofrunie więcej piasku, niż w wietrzny dzień na pustyni Gobi”. Ujrzała golfiarza, który zamachuje się raz po raz, lecz nie może trafić w piłkę.
Czasem jednak zastanawiała się, czy to takie proste, jak sądzi Michael. W okresie narzeczeństwa tężała, gdy wspominał o dzieciach. Wszystko po kolei, myślała. A później doświadczenie tego, co przychodzi najpierw nastroiło ją sceptycznie do tego, co przychodzi potem.
Może jest nienaturalna, a nie jałowa. A może jedno i drugie. Bezdennie głupia, jałowa i nienaturalna: takie wrażenie musi sprawiać z zewnątrz. W środku czuła się jednak inaczej. Można wzruszyć ramionami, jeżeli ludzie uważają ją za jałową i nienaturalną. Natomiast bezdennie głupia – wiedziała, co Michael ma na myśli, ale to także zbyt proste. Inteligencja nie jest cechą tak wyodrębnioną i niezmienną, jak się ludziom wydaje. Z inteligencją jest niczym z moralnością: można być cnotliwym w towarzystwie jednej osoby, a występnym z inną. Można być inteligentnym z jedną osobą, a głupim z inną. To częściowo kwestia pewności siebie. Choć Michael był jej mężem, człowiekiem, który przemienił ją z nastoletniej dziewczyny w dojrzałą kobietę (przynajmniej w oczach świata), który zapewniał jej fizyczną i finansową opiekę, który udzielił jej swojego nazwiska, jednak zupełnie nie dawał jej poczucia pewności siebie. Bardziej rezolutna była chyba jako głupia osiemnastolatka. W wieku dwudziestu trzech lat, z Michaelem, czuła się mniej pewna siebie, a co za tym idzie, mniej inteligentna. Taki obrót sprawy wydawał się jej niesprawiedliwy: Michael uczynił z niej osobę mniej inteligentną, a teraz pogardza nią za głupotę.
Może też uczynił ją bezpłodną. Czy to możliwe? Wszystko jest możliwe. Toteż gdy następnym razem spierali się na temat jej defektu, spojrzała mu w oczy i szybko, korzystając z chwili odwagi, powiedziała:
– Pójdę, jeśli ty pójdziesz.
– Nie rozumiem.
– Pójdę, jeśli ty pójdziesz.
– Jean, mówisz jak dziecko. Powtórzyć, to nie znaczy wyjaśnić.
– Może t y masz defekt.
Wtedy ją uderzył. Pierwszy i ostatni raz w życiu, właściwie trzepnął niezdarnie w nasadę szyi. Nie mogła się jednak domyślić, że to ostatni raz. Gdy wybiegała z pokoju, ze wszystkich stron opadły ją słowa. „Suka”, usłyszała najpierw, „kretynka, baba”, to ostatnie słowo wykute i wyostrzone, cięło jak nóż.
Gdy zamknęła za sobą drzwi, słowa nadal fruwały w powietrzu, lecz były już pozbawione znaczenia. Dwa cale ściśle dopasowanego drewna zamieniały brutalną wiwisekcję czyjegoś charakteru w zwykły zgiełk. Jakby Michael rzucał różnymi przedmiotami, które uderzając o drzwi wydawały z siebie identyczny dźwięk: czy to talerz, kałamarz, książka, nóż, czy też tomahawk przystrojony piórami i nadal ostry, choć wylądował w ciele tylu ofiar?’ Nie wiedziała.
I cieszyła się z tego, gdy przez następnych kilka dni rozmyślała o scysji, gdy przyjęła przeprosiny Michaela, lecz odrzuciła pieszczoty. Kije i kamienie połamią mi kości, lecz słowa mnie nie zranią. Ludzie, którzy ukuli to przysłowie mieli słuszne obawy, że prawda jest dokładnie odwrotna. Rany się goją (ta pierwsza rana w jej brzuchu zagoiła się w ciągu godziny), lecz słowa ropieją. Baba, wrzeszczał za nią Michael, zwijając dźwięk w kulkę, by cisnąć nim celniej na większą odległość. Baba, jak dźwięk z ust kwilącego dziecka; dwie sylaby, którym przydał nowe znaczenie: wszystko, co mnie w tobie wkurza.
Nie rozmawiali już więcej o dzieciach. Dalej się kochali, może raz na miesiąc, w każdym razie kiedy Michael miał ochotę. Jean przyjęła zupełnie bierną postawę. Gdy myślała o Michaelu i seksie, wyobrażała sobie zbiornik, który trzeba okresowo opróżniać, żeby woda się nie przelała. Niezbyt częste, niezbyt uciążliwe zajęcie, jeden z obowiązków gospodyni domowej. O sobie i seksie wolała nie myśleć wcale. Czasem udawała, z czystej uprzejmości, że odczuwa większą przyjemność niż naprawdę. Seks nie był już dla niej zabawny; wyłącznie pospolity. A wszystkie te zwroty, wyuczone kiedyś – głupie, podniecające zwroty, które zdawały się z nią flirtować – powróciły teraz z bardzo dalekiej przeszłości, z wyspy dzieciństwa. Z wyspy, której nie można opuścić nie zmoczywszy się. Pomyślała o nakładających się na siebie sinusoidach fal morskich i poczuła lekki wyrzut sumienia. Wszystkie te hasła – o krzywej normalnego pożądania czy znikomym i przejściowym wzbieraniu żądzy u kobiet przemęczonych i zapracowanych – przywodziły jej na myśl wyblakłe graffiti, jakie widzi się w przelocie na ścianie wiaty wiejskiego przystanku autobusowego.
Nie trzeba jej alpejskiego powietrza, a przemęczenie nie wynika z nadmiaru pracy. Prowadziła dom dla Michaela; uprawiała ogród; miała koty i psy, świadoma, że ludzie we wsi uważają je za zastępcze dzieci. Hodowała świnię, która uciekła i znaleziono ją jedzącą kocie oczy na środku drogi. Utrzymywała też pośredni kontakt ze zwierzętami, które boją się ludzi. Czasem, leżąc w łóżku, słyszała jeża brzękającego miską po mleku, jakby w podzięce, i uśmiechała się.
Przez dwadzieścia lat brała normalny udział w życiu wsi; chodziła z wizytą; pomagała, dawała datki; stała się, w swym własnym mniemaniu, raczej anonimowa. Nie była w rozpaczy, choć nie nazwałaby się też szczęśliwą; dość ją lubiano, choć trzymała się na uboczu najważniejszych intryg; była, jak stopniowo uznała, dość pospolita. Z pewnością za taką ją uważał Michael. Można sobie jednak wyobrazić gorsze rzeczy. Jako dziecko czasem myślała, że może zostanie kimś wyjątkowym albo wyjdzie za kogoś wyjątkowego; ale przecież wszystkie dzieci tak myślą. Lekka otyłość zmiękczyła rysy twarzy. Z niskiego, szarego nieba, na którym trudno wyróżnić poszczególne chmury, zawsze może jednak lunąć deszcz.
Po latach zastanawiała się kiedyś, czy Michael jej nie zdradza. Nie zauważyła szminki na kołnierzyku, gorączkowego chowania zdjęć, raptownego odkładania słuchawki. Ale Michael jest przecież zawodowcem. Jedyną poszlaką był sposób, w jaki na nią czasem patrzył: lotnik przygląda się z 18 000 stóp płonącemu frachtowcowi. Nigdy go nie spytała, on nigdy sam nie wystąpił z inicjatywą. Cudze życie jest niezgłębione.
Jej rodzice zmarli. Gdy miała trzydzieści osiem lat, przestała miesiączkować, co nie było dla niej powodem do zaskoczenia ani żalu: czuła, że jej istnienie zostało już dawno raz na zawsze zdefiniowane. Że miała czasem ochotę krzyczeć w środku nocy? Kto nie chce? Wystarczyło przyjrzeć się życiu innych kobiet, żeby zdać sobie sprawę, że mogło być gorzej. Gdy pojawiły się pierwsze siwe włosy, nie próbowała temu zaradzić.
Minął rok, odkąd przestała regularnie miesiączkować, gdy zaszła w ciążę. Kazała lekarzowi zbadać się powtórnie, nim przyjęła diagnozę. Powiedział, że nie jest to pierwszy tego rodzaju przypadek i bąknął coś na temat pociągów do Londynu. Jean podziękowała mu zdawkowo i wróciła do domu, by powiedzieć Michaelowi.