Kobiety ze wsi (a Jean nie wykluczała siebie z tego grona) sterowały swymi mężami. Karmiły ich, dmuchały w ognisko, prały, zmywały i prasowały; we wszystkim im ustępowały, przyjmowały męską interpretację świata. W zamian dostawały pieniądze, dach nad głową, bezpieczeństwo, dzieci i nieodwracalny awans w wiejskiej hierarchii. Układ ten wydawał się korzystny, a gdy już został osiągnięty, za plecami mężów wyrażały się o nich z politowaniem, nazywając ich dziećmi, plotkując o ich słabostkach. Z kolei mężczyźni sądzili, że to oni sterują żonami: trzeba być stanowczym, lecz sprawiedliwym, jeśli dać im do zrozumienia, kto rządzi, wypłacać regularną sumę na dom, nie ujawniając, ile się zatrzymało na piwo, można im trochę pofolgować.
Wedle tutejszych reguł winna była zawsze strona odchodząca. – Porzuciła go, zostawił ją na lodzie – mawiano. Odejść to zdradzić; odejść to wyrzec się swych praw; odejść to okazać słabość charakteru. Wytrwaj, z nim przynajmniej wiesz, co cię czeka, zawsze są wzloty i upadki, każdy kryzys w końcu mija.
Ileż razy słyszała porady, które zawsze beztrosko wygłaszano i którym zawsze beztrosko dawano wiarę.
– Ucieczka – mówili ludzie – jest dowodem braku odwagi. – Jean skłaniała się ku podejrzeniu, że jest wręcz przeciwnie.
– Bezdennie głupia – powiedział Michael. Jeżeli ja jestem bezdennie głupia, to i on nie był zbyt mądry, że się ze mną ożenił. Tak powinna była odparować. Albo przyznać, owszem, jestem bezdennie głupia, bo tak długo z tobą wytrzymałam. Tyle że wcale nie było tak źle, na przykład w porównaniu z panią Lester. Lecz kiedy Michael wrzasnął za nią baba, a słowo to rozprysnęło się po pokoju jak szrapnel, powinna była odpowiedzieć spokojnie, chłop. Czyli: to zrozumiałe, że się tak zachowujesz, wiem, jakie to dla ciebie trudne, współczuję ci. Mężczyznom trzeba współczuć, pomyślała Jean; i odejść. Kobiety wychowuje się w wierze, że odpowiedzią na wszystko są mężczyźni. Nie są. Nie są nawet jednym z pytań.
„Ostrzegałam cię”. Tylko tyle napisała na kartce. Musiała zostawić kartkę, żeby Michael sobie czegoś nie ubzdurał i nie zaczął szukać zwłok. Nie musiała jednak nic wyjaśniać; a przede wszystkim nie wolno jej przepraszać. „Ostrzegałam cię”. Liniowaną kartkę papieru zostawiła na stole w kuchni i przycisnęła dwoma pierścionkami: srebrnym z granatem (zaręczynowy) i platynową obrączką ślubną. Gdy pociąg wiózł ją w siną dal, powtarzała: „Ostrzegałam cię”. Zbyt długo słuchała, godziła się i sama powtarzała jakieś my, w które nie wierzyła. Teraz będzie już tylko j a. Wkrótce pojawi się nowe m y, ale inne. Matka i dziecko. Jakiego rodzaju jest to my? Pogrzebała w torebce i znalazła cienki pasek folii aluminiowej. Napis dodał jej otuchy: JEAN SERJEANT XXX.
Była nieprzytomna, gdy Gregory przyszedł na świat. Tak jest lepiej, mówili; w pani wieku mogą grozić powikłania. Nie sprzeciwiała się. Gdy się zbudziła, powiedzieli jej, że ma pięknego chłopczyka.
– Czy jest… – szukała chyba w tej części mózgu, która nadal spała. – Czy jest zdefektowany?
– Ależ skąd, pani Serjeant – przyszła odpowiedź, nieco karcąca, jakby niedoskonałe niemowlęta miały podważyć renomę szpitala. – Jak pani nie wstyd. Ma wszystko na swoim miejscu.
Wyglądał identycznie, jak wszystkie niemowlęta, lecz Jean, podobnie jak inne matki, ujrzała w nim ideał ponad możliwości opisu poetyckiego. Stanowił powszedni cud: połączenie bezradności i żywotności, wskutek czego była rozdarta pomiędzy lęk i dumę. Kiedy ciężka głowa gibnęła się do tyłu na patyczkowatej szyjce, w Jean zamarło serce; gdy drobne paluszki ścisnęły jej kciuk, jak gimnastyk szczebel drabinek, przeszła ją fala rozkoszy. Z początku ciągle po nim sprzątała; wszystkie upusty jego ciała współzawodniczyły ze sobą na polu wydajności; tylko uszy zachowywały się przyzwoicie. Wkrótce się do tego przyzwyczaiła, jak również do zapachów, jakie wnosi ze sobą niemowlę. Zaczyna od nowa, to należy pamiętać; Gregory dał jej szansę, by zacząć od nowa. Będzie go za to jeszcze bardziej kochała.
Nauczyła się, jakie dźwięki go uspokajają, niektóre zapożyczone z czasów, gdy opiekowała się zwierzętami. Cmokała i gaworzyła; czasem, dla odmiany, bzyczała, jak owad czy odległy samolot. Gdy wyrzynał się pierwszy ząbek, było to dla niej wydarzenie światowej rangi, znacznie istotniejsze, niż pierwszy sputnik wystrzelony na orbitę.
Zanim zaczął chodzić do szkoły, wszędzie go ze sobą zabierała. Pracowała w piwiarniach, tanich restauracjach i barach z hamburgerami. Na zawsze zachowała w pamięci, jak jego pieluszki cuchnęły smażoną cebulą, jak go odstawiła na zaplecze w „Księciu Clarence”, niczym potajemnego, dwuletniego pijaka; zachowała w pamięci jego cierpliwe, baczne spojrzenie, gdy lustrował wzrokiem ociekającego potem kucharza, zabieganego kelnera, klnącego woźnicę z browaru. Pracodawcy często wciskali jej różne smakołyki, żeby podkar-miła delikwenta. Ubierała go z nieregularną pomocą wujka Leslie, który wrócił z Ameryki do Luton i zamiast racji żywnościowych, przysyłał teraz paczki z odzieżą. Niektóre z ubranek trzeba było trochę przerobić. Gdy Gregory skończył pięć lat, dostał na urodziny dwurzędowy garnitur wieczorowy, obwód w klatce piersiowej 42 cale, marszczoną wieczorową koszulę i szkarłatny cylinder.
Gregory mało się naprzykrzał. Wyrósł na spokojnego, biernego chłopca, jego ciekawość świata powściągał lęk; wolał patrzeć, jak inne dzieci się bawią, niż się do nich przyłączyć. Mieszkali w średniej wielkości miastach – z dworcem autobusowym, ale bez katedry. Jean myślała nieufnie o małych dziurach, gdzie wszyscy się znają, lecz i wielkie aglomeracje traktowała ostrożnie. Mieszkania wynajmowali; z nikim się nie przyjaźnili; Jean chciała zapomnieć o Michaelu. Gregory nigdy nie narzekał na wędrowny styl bycia, a gdy pytał o ojca, otrzymywał odpowiedzi dość zgodne z prawdą, z aluzjami do surowych wychowawców w swych poprzednich szkołach.
Z początku często się przeprowadzali. Niemal każdemu napotkanemu policjantowi przyglądała się z nerwową podejrzliwością, jakby Michael postawił w stan pogotowia wszystkie posterunki w kraju. Gdy stójkowy chylił głowę ku wyłogom munduru i zaczynał się zwierzać krótkofalówce, Jean widziała Michaela siedzącego w jakimś podziemnym centrum dowodzenia jak Winston Churchill. Wyobrażała sobie swoją twarz na plakatach rozjaśnionych niebieskim światłem reflektorów. Michael posiada jej namiary i każe ją sprowadzić do siebie. Każe ją przywieźć wozem drabiniastym. Zawieszą im tabliczki na szyjach i wszyscy wieśniacy po drodze wyjdą z domów, by obrzucić marnotrawną żonę wyzwiskami. Jean przypomniała sobie z sarkazmem wskazówkę z poradnika małżeńskiego: zawsze uciekaj.
Albo odbiorą jej Gregory’ego; tego się naprawdę bała. Michael powie, że odeszła od niego i nie nadaje się do wychowywania dziecka; właśnie, w końcu dopnie swego i uzna ją za zdefektowaną. Powie, że jest nieodpowiedzialna, że go zdradzała. Zabiorą jej syna, Gregory zamieszka z Michaelem. Michael zgodzi sobie kochankę, oficjalnie jako osobę do prowadzenia domu. Ludzie we wsi pochwalą go za wyrwanie syna ze szponów włóczęgostwa i prostytucji. Powiedzą, że Jean ma w sobie cygańską krew.
Więc ciągle uciekali. Musieli uciekać, a Jean nie mogła mieć kochanków. Po prawdzie nie chciała tego, może się bała; co takiego powiedział Prosser? Że jak się człowiek raz sparzy…? Bała się, że jeśli będzie miała kochanków, odbiorą jej Gregory’ego. Wiedziała z gazet, że takie przypadki się zdarzają. Więc kiedy mężczyźni ją podrywali lub wyglądali na chętnych, a szczególnie kiedy ona miała ochotę, żeby ją podrywali, zaczynała niezbyt nachalnie grać cnotkę; bawiła się odpustową mosiężną obrączką ślubną, wołała do siebie Gregory’ego. Zaniedbała swój wygląd, nie broniła się przed coraz liczniejszymi pasemkami siwizny. Coś w niej tęskniło za czasami, kiedy nie będzie się musiała przejmować tymi sprawami.