– Tylko nie upuść – mawiał – bo pofrunie, będzie więcej piasku niż w wietrzny dzień na pustyni Gobi. – A ona kładła sobie kij na ramieniu jak Karabin. Kiedyś, zmęczona marszem w dół – do piętnastego dołka, wlokła kij za sobą i po drugim uderzeniu wujka Leslie, piłka powędrowała prosto do piaskownicy, piętnaście metrów dalej.
– No i patrz, co zrobiłaś – powiedział, w równym stopniu zadowolony, że potwierdza się działanie talizmanu, co naburmuszony. – Musisz mi za to kupić Jednego przy dziewiętnastym”.
Wujek Leslie często mówił do niej śmiesznym kodem. Udawała, że go rozumie. Wszyscy wiedzieli, że na torze golfowym jest tylko osiemnaście dołków i że ona nie ma pieniędzy, ale kiwała głową, jakby zawsze kupowała ludziom jednego (jednego co?) przy dziewiętnastym. Gdy dorośnie, ktoś jej wytłumaczy ten kod, ale na razie bardzo się cieszyła, że go nie zna. Niektóre fragmenty jednak rozumiała. Gdy piłka nieposłusznie odbiła się między drzewa, Leslie mruczał czasem pod nosem:
– Za hiacynty – jedyne jego wzmianki o prezencie gwiazdkowym.
Jednak większość uwag przerastała ją. Maszerowali z przejęciem alejką, on z torbą pełną stukoczącego drewna orzechowego, ona z dłońmi zaciśniętymi na metalowym kiju do piasku.
Jean nie wolno się było odzywać; wujek Leslie wyjaśnił jej, że gadanie odwodzi go od obmyślania następnego uderzenia. Jemu jednak wolno było mówić. Gdy kroczyli ku odległej plamce bieli, która czasem okazywała się papierkiem po słodyczach, zatrzymywał się czasem, schylał ku niej i szeptał na ucho różne sekrety. Przy piątym dołku powiedział, że pomidory powodują raka i że słońce nigdy nie zajdzie nad Imperium Brytyjskim; przy dziesiątym dowiedziała się, że przyszłość należy do bombowców i że dziadek Mussolini, choć makaroniarz, jest nie w ciemię bity. Kiedyś zatrzymali się na krótkim dwunastym (co przy par 3 było przypadkiem bez precedensu) i Leslie wyjaśnił z powagą:
– Poza tym Żyd nie będzie nigdy golfiarzem.
Potem szli dalej ku piaskownicy, po lewej stronie łączki, a Jean powtarzała do siebie tę nagle objawioną prawdę. Lubiła chodzić do Starego Zielonego Raju. Nigdy nie było do końca wiadomo, co się może zdarzyć. Pewnego razu, gdy wujek Leslie przepłukał gardło dokładniej niż zwykle, między trzecim a czwartym dołkiem posłał piłkę w niewysokie chaszcze. Kazał jej się odwrócić plecami, ale nie miała obowiązku zatykać sobie uszu, więc usłyszała głośne i wiele mówiące chlapanie. Zerknęła spod uniesionego łokcia (to się nie liczyło jako patrzenie) i ujrzała parę dymiącą z wysokich po pas paproci.
I jeszcze ta sztuczka Lesliego. Pomiędzy dziewiątą łączką a dziesiątym kołkiem, otoczonym świeżo posadzonymi brzozami, stał maleńki domek, podobny do budki dla ptaków. Jeśli wiatr wiał w odpowiednim kierunku, wujek Leslie wykonywał tu czasem swą sztuczkę. Z kieszeni na piersi tweedowej marynarki, ze skórzanymi łatami na łokciach, wyjmował papierosa, kładł na kolanie, wymachiwał rękami jak czarnoksiężnik, wkładał papierosa do ust, mrugał do Jeanie okiem i zapalał zapałkę. Siedziała obok niego, usiłując wstrzymać oddech i nie wiercić się. Wiercipięty psują sztuczki, mawiał wujek Leslie, tak samo jak dmuchacze i chuchacze.
Po paru minutach zerkała w bok, starając się nie ruszyć zbyt gwałtownie. Na końcu papierosa był cal popiołu, a wujek Leslie zaciągał się kolejny raz. Gdy zerkała ponownie, Leslie odchylał nieco głowę do tyłu, a papieros w połowie składał się z popiołu.
Od tego momentu wujek Leslie nie patrzył już na nią, tylko mocno koncentrował się i po każdym zaciągnięciu, powoli odchylał głowę jeszcze trochę. Na koniec trzymał głowę prawie pod kątem prostym do kręgosłupa, a papieros (sam popiół prócz ostatniego pół cala), który trzymał Leslie, celował pionowo ku dachowi olbrzymiej budki dla ptaków. Sztuczka udała się.
Potem lewą ręką dotykał ją w ramię, a ona ostrożnie wstawała, starając się nie oddychać, żeby nie zdmuchnąć popiołu na marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach, i szła do dziesiątego kołka. Parę minut później Leslie dołączał do niej z lekkim uśmiechem. Nigdy nie pytała, na czym polega sztuczka. Może sądziła, że nie odpowie.
Następnie były seanse krzyku. Zdarzało się to zawsze w tym samym miejscu, na polu za trójkątem wilgotnej, pachnącej buczyny, który wrzynał się w czternastą psią nogę. Za każdym razem Leslie posyłał piłkę tak niecelnie, że musieli przeczesywać najgłębszą część zagajnika, gdzie pnie porosłe były mchem, a orzeszki bukowe słały się gęściej na poszyciu. Za pierwszym razem znaleźli się koło przełazu, który był oślizły w dotyku, choć od wielu dni nie padało. Wspięli się nań, po czym zaczęli przeszukiwać kilka pierwszych jardów trawiastej pochyłości. Po trochę bezcelowym grzebaniu w trawie butami i kijami, Leslie pochylił się i powiedział:
– A gdybyśmy się tak porządnie wydarli? Odwzajemniła jego uśmiech. Ludzie lubią się porządnie wydrzeć przy takich okazjach. Przecież to bardzo denerwujące, nie móc znaleźć piłki. Leslie tłumaczył dalej:
– Jak się już do cna wywrzeszczysz, musisz paść na plecy. Takie są reguły.
Odchylili głowy i wrzeszczeli do nieba. Wujek Leslie grubo i gardłowo, jak deszcz wychodzący z tunelu; Jean cienko i chwiejnie, niepewna, na ile starczy jej tchu. Oczy miało się otwarte – taka była chyba nie wypowiedziana reguła – twardo wpatrzone w niebo, żądające odpowiedzi. Potem robiło się drugi wdech i znów wrzeszczało, pewniej, natarczywiej. Potem jeszcze raz, a Leslie ryczał coraz donośniej. I nagle przychodziło wyczerpanie, nie miało się już w sobie więcej wrzasku i padało się plackiem. Przewracałaby się nawet wtedy, gdyby nie było takiej reguły. Zmęczenie wędrowało przez jej ciało jak fala.
Wujek Leslie klapnął na plecy kilka jardów od niej i wlepiali równoległe, zdyszane spojrzenie w spokojne niebo. W połowie drogi do nieba, kilka chmurek drgnęło łagodnie, jakby w wahaniu, czy zerwać się z postronka. Może jednak zawdzięczały ten nieznaczny ruch dyszeniu dwóch wyciągniętych na ziemi postaci. Reguły najwyraźniej stanowiły, że można dyszeć tak mocno, jak się tylko ma chęć.
Po chwili usłyszała, jak Leslie kaszle.
– Myślę, że należy mi się free drop. - Poczłapali z powrotem przez oślizły przełaz, po trzaskających orzeszkach do czternastego kołka, gdzie wujek Leslie, rozejrzawszy się za szpiegami, położył na podstawce błyszczącą nową piłkę i posłał ją na jakieś dwieście jardów ku łączce. Mimo że jest do cna wywrzeszczany, pomyślała Jean.
Szli krzyczeć tylko wtedy, gdy Leslie bardzo niecelnie posłał piłkę z kołka, co z jakiegoś powodu zdarzało się przy pustym torze. Nie robili tego zbyt często, gdyż po pierwszym razie Jean dostała kokluszu. Koklusz nie kwalifikował się jako Incydent, w przeciwieństwie do festynu wujka Lesliego. Czy też raczej skutków kwesty wujka Lesliego.
Gdy przyszedł w czwartym dniu jej choroby, leżała w łóżku, wydając niekiedy z siebie gardłowy krzyk jakiegoś egzotycznego ptaka zgubionego na obcym niebie. W blezerze z odznaką jednostki usiadł na łóżku. Trochę czuć było od niego przepłukanym gardłem i zamiast spytać, jak się czuje, mruknął:
– Nic im nie powiedziałaś o darciu się?
– Oczywiście, że nie.
– No bo, widzisz, to tajemnica. I to dość miła tajemnica, prawdę mówiąc.
Jean skinęła głową. Była to niezwykle miła tajemnica. Ale być może wrzeszczenie spowodowało koklusz. Matka zawsze ostrzegała ją, by się nigdy zanadto nie gorączkowała. Może wrzeszcząc rozgorączkowała gardło, i stąd koklusz. Wujek Leslie tak się zachowywał, jakby podejrzewał, że to jego wina.
Gdy wydała z siebie paniczny krzyk ptaka, nie wiedział, co zrobić z oczami.