Выбрать главу

Michael jej nie ścigał. Wiele lat później dowiedziała się, że co jakiś czas dzwonił do wujka Lesliego i wymógłszy na nim obietnicę, że zachowa milczenie, pytał o najświeższe wiadomości. Gdzie mieszkają, jak Gregory radzi sobie w szkole. Nigdy nie prosił, żeby wrócili. Nie zgodził sobie kochanki ani nawet gospodyni. Umarł na zawał serca w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, a Jean ubiegając się o spadek, potraktowała go jako alimenty.

Gdy Gregory miał dziesięć lat, dostał od wujka Lesliego na Gwiazdkę model samolotu do składania. Po wojnie Leslie wrócił do Anglii pełen opowieści, którymi chętnie się dzielił, o fascynujących i niebezpiecznych dokonaniach. Bajdy swe rozpoczynał, kładąc palec na ustach, aby wskazać, że sprawy, o których będzie mowa, są nadal ściśle poufne. Dziś Jean stwierdzała jednak, że ma dosyć męskich przygód. A może wyrosła już z wujka Lesliego; choć to bezlitosna reguła, nie można być zawsze tym samym wujkiem. Lubiła Lesliego, ale nie było sensu dalej uprawiać dziecinnych zabaw. Coraz częściej ogarniało ją zniecierpliwienie i mówiła: „Och, Leslie, zamknij się wreszcie”, gdy opowiadał Gregory’emu, jak to w czterdziestym trzecim sterował mikrookrętem podwodnym przez Kanał, ubił niemieckiego wartownika na plaży koło Dieppe, pokonał nadmorską skałę, wysadził w powietrze lokalną fabrykę ciężkiej wody, sfrunął z powrotem na plażę i pożeglował w morze. Gdy opisywał bezgwiezdną noc i zmarszczki na wodzie podczas ponownego zanurzenia w mroczne otchłanie, Jean mamrotała „Och Leslie, zamknij się wreszcie”, choć widząc dwie rozczarowane twarze wiedziała, że jest niesprawiedliwa. Dlaczego pozbawia Gregory’ego tego, co ją samą tak kiedyś cieszyło? Chyba dlatego, że Leslie zmyśla. Miał około siedemdziesiątki, choć przyznawał się tylko, że dwudziesta piąta wiosna jego życia minęła bezpowrotnie. Do Starego Zielonego Raju zaglądał już tylko po to, by przepłukać gardło. Może wypłukał z siebie poczucie rzeczywistości.

Modelem, który Gregory dostał na Gwiazdkę, był Lysander. Dopiero po kilku dniach składania chłopiec odkrył, że brakuje podwozia i części statecznika. Być może model był owocem jednej z wysoce skomplikowanych operacji bezgotówkowych wujka Lesliego, który pieniądze uważał najwyraźniej za bardzo prymitywny środek wymiany. Jean poszła do sklepu modelarskiego spytać o części zapasowe, lecz okazało się, że seria już dawno wyszła z produkcji.

Na pocieszenie kupiła Gregory’emu model Hurricane’a i z dumą zerkała, jak wycina pierwsze zastrzały z balsy. Pracował w milczeniu, a ostrze zakrzywionego, mosiężnego nożyka odbijało niekiedy światło. Samolot najbardziej się jej podobał, gdy stał na podściółce z gazet, w formie szkieletu, gustowny i niegroźny. Gdy został obleczony, nabrał wymownej powagi. Kokpit był z pleksiglasu, skrzydła i kadłub z kartonu, śmigło i koła z żółtego plastyku. Na jeden dzień dom zaniósł się zapachem kwaśnych cukierków, gdy Gregory pociągnął skórę samolotu lakierem bezbarwnym; powłoka sklęsła i oklapła, po czym naprężyła się, gdy lakier wysechł. Instrukcja sugerowała, by pomalować Hurricane’a na kolory ochronne: brązowe i zielone plamy na górze, aby zlały się z angielskim krajobrazem, niebieskoszare pod spodem, aby zlały się z niezdecydowanym angielskim niebem. Gregory pomalował cały samolot na różowo, a Jean odetchnęła z ulgą. Ten pamiętny, wysmukły kształt budził w niej sentyment, ale i niepokój; teraz, ze swym idiotycznym ubarwieniem i komicznymi żółtymi kołami, był tylko zabawką dla dziecka.

– Kiedy puścimy?

Ale Gregory potrząsnął głową. Był pucułowatym dziesięciolatkiem i pilnym uczniem, któremu niedawno przepisano okulary korekcyjne. Nie po to zbudował Hurricane’a, by go puszczać; mógłby się rozbić. A to byłby dowód, że Gregory źle go poskładał. Nie warto ryzykować.

Gregory złożył różowego Hurricane’a, purpurowego Spitfire’a, pomarańczowego Messerschmitta i szmaragdowego Mitsubishi; żadnego z nich nie puścił. Chyba wyczuwał dyskretne zdziwienie matki i chyba odczytał je jako rozczarowanie, gdyż pewnego wieczoru oświadczył, że kupił Vampire’a, że model jest wyposażony w silnik odrzutowy i że zamierza go puścić. Jean ponownie obserwowała zmarszczone w skupieniu czoło, troskliwą precyzję, z jaką połyskujący nóż wrzynał się w słoje balsy. Patrzyła, jak klej twardnieje na koniuszkach palców Gregory’ego w drugą skórę, która złuszczy się pod koniec dnia. Czuła zapach kwaśnych cukierków i znów nie mogła wyjść z podziwu, że krucha konstrukcja krzepnie i nabiera jędrności. Vampire wyglądał pokracznie, z krótkim, strąkowatym kadłubem i zespołem stateczników połączonym ze skrzydłami za pomocą długich zastrzałów. Jean myślała, że samolot przypomina fasolę na rusztowaniu, póki Gregory nie pomalował go na złoty kolor.

Wynajmowali pokoje na przedmieściach Towcester, w domu ze schodami przeciwpożarowymi, które opadały zygzakiem po tylnej ścianie. Zwykle Gregory nie ufał odrapanym żelaznym stopniom, bał się nawet solidnych podestów na zakrętach schodów, lecz teraz nie widać było po nim lęku. Byli na wysokości piętnastu stóp nad ziemią; dwadzieścia jardów dalej, na końcu ogrodu, rosły dwie jodły, a jeszcze dalej, za zwartym żywopłotem o rdzawym listowiu, otwierał się widok na przedmieścia. Jesienne niebo było bladoniebieskie, upstrzone wysokimi, strzępiastymi chmurami; wiał łagodny wietrzyk. Doskonała pogoda dla lotników.

Gregory zdjął nakrętkę aluminiowego silniczka na podbrzuszu Vampire’a i włożył brązowy pojemnik z paliwem stałym. Przez niewielki otwór wcisnął kawałek knota. Trzymając na wysokości ramienia strączkowy kadłub samolotu, poprosił matkę, by zapaliła lont. Gdy ogień trzaskał i migotał, Gregory delikatnie powierzył samolot przychylnemu powietrzu.

Szybował znakomicie, jakby dla potwierdzenia, że Gregory sumiennie wykonał robotę. Niestety na locie ślizgowym się skończyło: powoli spłynął na trawnik i wylądował bez szwanku. Prawdopodobnie lont zgasł za wcześnie, nie zapaliwszy rakietowego paliwa; może paliwo było zbyt wilgotne albo zbyt suche, licho wie. Zeszli na dół i podnieśli błyszczącego Vampire’a.

Brakowało silniczka. W kartonowym podbrzuszu kadłuba była wypalona dziura. Gregory nachmurzył się: silniczek musiał wypaść przy starcie. Szukali najpierw u dołu schodów, nie znaleźli, potem szli śladem lotu aż do miejsca, gdzie samolot wylądował. Potem szukali pod różnymi kątami do toru lotu, wkrótce tak odchylonymi od nadanego kierunku, że przynosiły ujmę zdolnościom modelarskim Gregory’ego; umilkł i wrócił do domu. Późnym popołudniem, pod zagniewanym niebem, Jean odkryła aluminiowy cylinderek w buczynowym żywopłocie za jodłami. Silniczek nie był uszkodzony. Z pewnością wystartował, tyle że zostawił samolot za sobą.

Gregory zarzucił składanie samolotów. Niebawem zaczął się golić; zmienił dziecięce oprawki okularów na rogowe; przez nowe okulary zaczął się rozglądać za dziewczynami. Nie wszystkie dziewczyny odwzajemniały jego spojrzenia.

Nie przestali uciekać, nawet po śmierci Michaela. Jako nastolatek, Gregory zagościł w kilkunastu szkołach. W każdej szybko dołączał do bezpiecznej, anonimowej grupy chłopców, którzy nie wchodzą w drogę klasowym chuliganom, ale i nie są specjalnie lubiani. Nikt nie mógł mu nic zarzucić, ale też nikt nie miał specjalnego powodu za nim przepadać. Na kilkunastu placach zabaw przyglądał się z boku zapamiętaniu innych. Gdy miał czternaście lat, siedział kiedyś w restauracji nad autostradą, gdzie Jean pracowała jako zastępca kierownika. Gregory zasiadł przy stole pod mętnym oknem, szerokim na całą ścianę i grał w komputerowe szachy, które dostał od wujka Lesliego. Automat, pozbawiony dwóch pionków, piszczał i buczał, wykonując kolejne ruchy i osaczając przeciwnika. Gregory uśmiechał się życzliwie do kratkowanego przyrządu, jakby doszukał się w nim ludzkich odruchów. Niekiedy, czekając, aż komputerek podejmie decyzje, zerkał na pędzące w dole samochody, na huczący strumień ludzi, którzy chcieli czym prędzej znaleźć się w innym miejscu. Oglądał ich bez zawiści.