Jean nie patrzyła w ogóle, skupiona na swej pracy, gdyż tak łatwo było rzucić okiem z mostu i dać się pociągnąć za jakąś rodzinną limuzyną ze sprzętem biwakowym na dachu, za sportowym kabrioletem siejącym śmiech i rozwiany włos, a nawet za rozklekotaną furgonetką przewożącą z hrabstwa do hrabstwa stare rupiecie. Jak Gregory to robi, że siedzi tak flegmatycznie i kiwa głową do swego buczącego przyjaciela, nieporuszony kuszącym pędem jazdy? Miała świetną pracę w restauracji nad autostradą, ale szybko z niej zrezygnowała.
Gdy Gregory był już na tyle duży, że można go było zostawić samego, Jean zaczęła podróżować. Rodzice, a potem Michael, zostawili w spadku trochę pieniędzy; Gregory przekonywał ją, żeby wydała je na siebie. Była już dobrze po pięćdziesiątce i poczuła pragnienie, by znaleźć się gdzie indziej, gdziekolwiek. Wychowując Gregory’ego, widziała prawie całą Anglię, ale ucieczka nie liczyła się jako podróżowanie. Tymczasowa znajoma wytłumaczyła jej, że nowa skłonność jest przypuszczalnie substytutem seksu.
– Rozwiń skrzydła, Jean – powiedziała jej dwudziestopięcioletnia dziewczyna, która tak się już natrzepotała swoimi, że membrana była napięta jak karton w modelach samolotów. Jean nie wierzyła w teorię substytutów; wszystko jest tym, czym jest.
– Chcę podróżować – odparła po prostu.
Nie chciała poznawać innych krajów, nie czuła w sobie żyłki awanturniczej; chciała tylko być gdzie indziej. Z początku jeździła na wycieczki do miast europejskich: trzy dni deszczowych widoków zza szyb autokaru i obowiązkowego zwiedzania muzeów, trzy dni zamawiania potraw, które powinny ją zaskoczyć; z reguły zaskakiwały. Jeździła sama, lecz choć tęskniła za Gregory’m, rzadko czuła się samotnie. Za towarzystwo wystarczały jej najbanalniejsze rzeczy: gazeta w języku, którego nie rozumiała; obskurny kanał z tęczowymi smugami ropy; witryna zaniedbanej apteki czy wulgarnego sklepu bieliźniarskiego; narożne zapachy kawy, środków czyszczących i świńskich koryt.
Pewnej jesieni Leslie poinformował o wygranej na wyścigach i wykupił Jean jednodniową wycieczkę Concordem pod piramidy. Co za połączenie rozrzutności i banału: była zbyt przejęta, żeby spytać wujka o imiona koni. Śniadanie zjadła wysoko, nad brązowiejącymi angielskimi łanami pszenicy, a obiad systemem szwedzkim, w Holiday Inn w Kairze. Przegnano ją przez bazar; do zdjęcia grupowego uszczęśliwiono nakryciem głowy a la Lawrence z Arabii; posadzono na wielbłąda; na koniec pokazano piramidy i Sfinksa. Były tak blisko Kairu: zawsze wyobrażała sobie, że Sfinks czyha gdzieś pośród ruchomych piasków, a Wielka Piramida jawi się mgliście jak fatamorgana z księżycowego krajobrazu pustyni. Tymczasem wystarczyło przejechać autokarem za przedmieścia Kairu. Jeden z siedmiu cudów świata okazał się łatwym łupem niedzielnego turysty.
Gdzieś nad pogrążonym w ciemnościach Morzem Śródziemnym, gdy samolot wyrywał się naprzód, Jean przypomniała sobie rymowankę, wyuczoną dziesiątki lat wcześniej na lekcjach religii w wiejskiej szkole:
Pierwszy, egipskie, kamienne piramidy.
Drugi, babilońskie ogrody Semiramidy.
Trzeci, grób Mausolosa, owoc miłości gorącej…
Utknęła. „Trzeci, grób Mausolosa, owoc miłości gorącej”… Gorącej, gorącej… stojący, tak. „W Efezie stojący”. Co takiego stoi w Efezie? „Piąty, kolos rodyjski, w spiżu ku słońcu wzniesiony” – przypomniała jej się nagle cała linijka; ale potem było już gorzej. Chyba coś z Jowiszem i jeszcze jedna rzecz w Egipcie?
Po powrocie poszła do biblioteki sprawdzić siedem cudów świata, lecz nie mogła znaleźć żadnych z rymowanki. Nawet nie piramidy? Ani wiszące ogrody Babilonu? Encyklopedia wymieniała; Koloseum w Rzymie, katakumby w Aleksandrii, Mur Chiński, Stonehenge, Krzywą Wieżę w Pizie, Porcelanową Pagodę w Nankinie i kościół Hagia Sophia w Konstantynopolu.
No cóż. Może są dwie różne listy. A może lista jest aktualizowana, gdy któryś z cudów się zawali i powstanie nowy. Może każdy ma prawo wymyślić sobie prywatny zestaw. Czemu nie? Jej zdaniem katakumby w Aleksandrii nie brzmiały zbyt zachęcająco. Może już ich tam nie ma. Porcelanowa Pagoda w Nankinie, to samo: mało prawdopodobne, że dotrwało do naszych czasów cokolwiek porcelanowego. A jeśli dotrwała, czerwone mundury na pewno ją obaliły.
Powzięła plan, żeby zwiedzić siedem cudów. Miała już za sobą Stonehenge, Krzywą Wieżę i Koloseum. Jeżeli zamieni katakumby na piramidy, to daje cztery. Zostaje Wielki Mur Chiński, Porcelanowa Pagoda i Hagia Sophia. Pierwsze dwa można zaliczyć podczas jednej podróży, a jeśli Porcelanowa Pagoda nie istnieje, zastąpi ją katedrą w Chartres, którą już widziała. Zostanie Hagia Sophia, ale wujek Leslie powiedział kiedyś, że w Turcji jedzą jeże, więc zastąpiła kościół Wielkim Kanionem. Czuła, że to drobne oszukaństwo, gdyż Wielki Kanion nie jest do końca dziełem rąk ludzkich, ale wzruszyła na to ramionami. Nie ma już nikogo, kto by nad nią stał i sprawdzał takie rzeczy.
W czerwcu pojechała na wycieczkę do Chin. Najpierw pojechali do Kantonu, Szanghaju i Nankinu, gdzie spytała miejscowych przewodników o Porcelanową Pagodę. Była pagoda bębnowa i pagoda dzwonu, ale nikt nie słyszał o pagodzie porcelanowej. Dokładnie tak, jak podejrzewała. Milczał na ten temat również przewodnik turystyczny, wspominał natomiast, że chlubą Nankinu jest „Zu Chong Zhi, matematyk, który dokonał przybliżonego wyliczenia liczby II”, jak również „Fan Zhen, filozof, który zasłynął z eseju „Zniszczalność duszy”. Jakież to dziwne, pomyślała Jean. Przecież dusza ma być czymś w rodzaju absolutu. Albo istnieje, albo nie istnieje. Jak można ją zniszczyć? Może to kwestia złego tłumaczenia. No a II – czy to również nie jest absolut? Jaki sens ma puszenie się z wyliczenia, które jest poprawne tylko w przybliżeniu, to właściwie sprzeczność sama w sobie. Spodziewała się po Chińczykach, że będą nieco inni, ale to wszystko wydawało się postawione na głowie.
W Pekinie zatrzymali się na trzy dni. W pierwszy zwiedzili Wielki Mur Chiński, to jest podeszli na odległość, z której widać było Mur wspinający się z gracją na wzgórza. Przewodniki informowały, że jest to jedyne dzieło rąk ludzkich widoczne z księżyca: Jean próbowała to sobie uświadomić, wchodząc do wieży strażniczej, ciemnej i smrodliwej jak publiczna toaleta. Zauważyła też dużą liczbę graffiti wyrżniętego w górnych kamieniach Muru. Chińskie graffiti wyglądało gustownie i na miejscu. Widząc jej zainteresowanie, jowialny rudobrody wycieczkowicz odcyfrował dla niej jeden z napisów: „Nie strzelać, póki nie zaświecą żółtka ich oczu”. Jean uśmiechnęła się uprzejmie, lecz myślami była gdzie indziej. Czemu Chińczycy kują w Murze graffiti? Czy to jakiś uniwersalny instynkt? Równie uniwersalny, co pragnienie, by wyliczyć O, choćby w przybliżeniu?
Drugiego dnia zwiedzili pałace i muzea, a trzeciego – świątynie i sklepy ze starociami. W Świątyni Nieba obiecano im prawdziwą frajdę: Mur Ech. Jean snuło się po głowie, że kiedyś ktoś ją zabrał na galerię szeptów – może jest coś takiego pod kopułą katedry św. Pawła w Londynie – ale nie mogła sobie dokładnie przypomnieć.
Mur Ech stał na południe od głównych budynków Świątyni: okrągły, trzydzieści do czterdziestu metrów średnicy, z jedną bramą. Gdy weszli do środka, echo już wypróbowywały grupy Chińczyków. Przewodnik wyjaśnił, że dwie osoby mogą stanąć w przeciwległych punktach na obwodzie muru i mówiąc normalnym głosem, zwracając się pod pewnym kątem do cegieł, będą doskonale słyszalne. Nikt nie wiedział, czy był to zamierzony, czy też przypadkowy efekt.