Jean podeszła do najbliższego miejsca przy murze. Czuła się zmęczona. Powietrze w Pekinie było wyjątkowo suche, a mikroskopijny, wszędobylski pył ponoć przywiało prosto z pustyni Gobi. Nie upuść kija, mawiał wujek Leslie, bo pofrunie więcej piasku, niż w wietrzny dzień na pustyni Gobi. Michael miał ją za bardziej jałową, niż pustynia Gobi. Pył wciskał się jej do oczu, poczuła, że ogarnia ją nagły smutek. Muru Ech nie należy zwiedzać samotnie, tak jak nie należy w pojedynkę wjeżdżać do Tunelu Miłości. Brakowało jej… kogoś, nie wiedziała kogo. Nie Michaela; może jakiejś wersji Michaela, kogoś, kto jeszcze żyje i mógłby jej towarzyszyć, kto poczłapałby na drugą stronę muru, kaszlnął w cegłę, przywędrował z powrotem na środek, pozrzędził, że do niczego ta ściana, a w ogóle to jak mogą nie mieć w Chinach indyjskiej herbaty? Kogoś nieco marudnego, ale nie traktującego swej marudności poważnie. Kogoś, kto może ją znudzić, ale nigdy jej nie przestraszy.
Płonne nadzieje. Oparła się o mur i przycisnęła ucho do ceglanego łuku. Usłyszała jakiś bezładny bełkot, a potem dwa wyraźne zachodnie głosy.
– Najpierw ty.
– Nie, najpierw ty.
– Czemu ja?
– Bo ja się wstydzę.
– Ty się wstydzisz?
Głosy należały zapewne do jakiejś pary z wycieczki Jean, lecz nie potrafiła ich zidentyfikować. Mur odsiewał z nich wszelką indywidualność, zamieniał w uogólniony głos zachodni, bezpłciowy.
– Myślisz, że tu jest podsłuch?
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Widzisz tego faceta w maojce? Wygląda, jakby nadstawiał ucha.
Jean uniosła głowę. Kilka metrów przed nią sędziwy Chińczyk w oliwkowej marynarce i maojce wyciągał szyję ku ścianie. Zaczęła rozpoznawać zachodnie głosy: należały do młodej pary małżonków, trochę bezczelnych i zbyt świeżo upieczonych jak na gust reszty wycieczki.
– Wujaszek Mao wylał sobie na fiuta kakao.
– Vincent! Na miłość boską.
– Chciałem tylko sprawdzić, czy stara czapa maojka rozumie po angielsku.
– Vincent! Powiedz coś innego. Powiedz coś przyzwoitego.
– Dobra.
– No mów.
– Gotowa?
– Tak. Mów.
– Masz świetne nogi.
– Och, Vincent, naprawdę?
Jean postanowiła darować sobie resztę zarozumiałych czułostek, lecz stary Chińczyk nadal wytężał słuch. Co jest lepsze: nie rozumieć nic, tak jak on, czy rozumieć wszystko, tak jak ona?
Prócz II i kwestii duszy, Chiny okazały się bardziej normalne i przystępne niż sobie wyobrażała. To prawda, że czasem miała wrażenie, jakby słuchała zaszyfrowanej mowy, mamroczącej coś z pokrytego kurzem muru. Częściej jednak były to słowa w jej własnym języku, wypowiadane z przekonaniem, lecz z odmienną’ emfazą. W epoce azjatyckiej… – przewodnicy często zaczynali w ten sposób zdanie, a Jean z początku wierzyła w to, co słyszała – że Chińczycy nazywają stare czasy epoką azjatycką, gdyż ich cywilizacja odgrywała wtedy dominującą rolę w świecie. Nawet gdy się już zorientowała, że chcą powiedzieć „starożytnej”, wolała słyszeć „azjatyckiej”. W epoce azjatyckiej…
– Na polach uprawiamy zboże i pyrz. – Pozostali uczestnicy wycieczki, szczególnie bezczelna młoda para, zachichotali, ale Jean delektowała się tym eksperymentalnym językiem.
– Na polach rosną ziemniaki i kuraki.
– W 1974 roku świątynię przebalowano.
– Proszę płakać przy kasie. – Nawet Jean się uśmiechnęła na to przejęzyczenie, usłyszane w Kantonie; uśmiech wzbudziła jednak jego trafność. Zachodni turyści wysiadali z autobusów i wydawali pieniądze na rzeczy, na które większość Chińczyków nigdy nie będzie stać. Płakać przy kasie, słusznie, taka kantońska ściana płaczu.
Nie, ten kraj nie był wcale taki dziwny. Na prowincji panowała nędza i zacofanie, ale Jean widziała obrazy, które mogły pochodzić z jej własnego dzieciństwa: świnia, przywiązana sznurkiem do błotnika roweru, w drodze na jarmark; staruszka kupująca dwa jajka ze straganu, lustruje je podejrzliwie pod światło; świergot targujących się głosów; błotnisty, posuwisty rytuał orki i cerowanie ubrań. Ten ostatni zwyczaj, który na Zachodzie prawie wymarł po wojnie, tutaj miał się znakomicie: w maleńskiej wiosce syczuańskiej, gdzie się zatrzymali, żeby pójść do ubikacji i zrobić zdjęcia, widziała suszącą się pocerowaną szmatę do naczyń. Za sznur do bielizny służył bambusowy kij wsparty na gałęziach banianu. W więcej niż połowie szmata składała się z cer.
Stara nędza wyglądała podobnie; jeszcze bardziej podobnie wyglądały owoce nowych pieniędzy; duże radia, japońskie aparaty fotograficzne, jasna odzież pozbawiona zieleni i błękitu – te mdłe intruzy z niedawnej przeszłości. Także okulary słoneczne: młodzieńcom z wyjącymi radioodbiornikami, nawet pod pomnikiem Sun Yat-sena, bez ciemnych okularów brakowało czegoś do kompletu, choć tego dnia niebo było zaciągnięte ciężkimi chmurami. Jean zauważyła, że moda nakazuje zostawić maleńką nalepkę z nazwą producenta.
W nankińskim zoo były dwa perskie koty w klatce, podpisane „perskie koty”. We wspólnocie pod Chengdu pokazano im niewielki warsztat, w którym wyrabiano futra ze skóry psów; młodzi małżonkowie pozując do zdjęcia, ubrali się kolejno w alzatczyka. W cyrku w Pekinie sztukmistrz żonglował złotymi rybkami, które z dumnym rozmachem wyjmował z pękatych rękawów jedwabnej marynarki – sztuczka ta nie wydała się Jean zbyt trudna. W Kantonie, na targach handlowych, widzieli plastikowe bonsai.
Przewodnicy uważali, że dodaje im powagi posiadanie megafonu na baterie. W Yanghzou do mikrobusu wsiadł kurier, aby ich powitać w mieście, a wycieczkowicze – siedzący nie dalej niż trzy metry od dudniącego głosu – skulili się w sobie i z trudem powstrzymywali śmiech. W fabryce jadeitu wprowadzającą przemowę zmianowej tłumaczył przewodnik, którego megafon odmówił posłuszeństwa. Zamiast jednak odłożyć przyrząd na bok, przewodnik wolał krzyczeć przez tubę. Gdy przyszła pora na pytania, ktoś chciał się dowiedzieć, jak odróżnić dobry jadeit od złego. Zepsuty przyrząd wykrzyczał z siebie odpowiedź:
– Patrzymy na kamień i w ten sposób oceniamy jego jakość.
Jean sądziła, że podróże lotnicze w Chinach umiędzynarodowiły się; tymczasem nawet w tej dziedzinie panował orientalny bałagan. Stewardesy wyglądały jak uczennice i zupełnie nie wiedziały, po co żyją; gdy lądowali w Pekinie, jedna z nich stała cały czas nieruchomo i chichotała do siebie nerwowo. Na pokładzie nie podawano alkoholu, za to pasażerowie otrzymywali batony orzechowe, kawałki czekolady, paczki cukierków, herbatę i upominek. Jean wzbogaciła się w ten sposób o breloczek do kluczy i maleńki adresownik w plastikowej okładce, którego rozmiary sugerowały, że typowy pasażer chińskich linii lotniczych jest mizantropem.
W Chengdu spytała jednego z miejscowych przewodników – postawnego, dwornego mężczyznę gdzieś między dwudziestką a sześćdziesiątką – jak mu się żyje. Jego odpowiedź była miejscami precyzyjna, miejscami enigmatyczna. Niedawno wrócił z dziesięcioletniego pobytu na wsi. Były problemy. Nauczył się angielskiego z taśm i płyt. Co rano przed śniadaniem wynosi nieczystości z nocy na sąsiednie wysypisko. Mają jedno dziecko. Dziecko często zostaje u dziadków. Żona jest mechanikiem samochodowym. Pracuje na inną zmianę, co jest korzystne, gdyż on lubi ćwiczyć angielski z płyt i taśm. Nie pije na przyjęciu, bo nie chce się skompromitować i zamknąć sobie drogi do Partii. Były problemy, ale już się skończyły. Przysługuje mu jeden dzień wolnego w tygodniu, plus pięć dni oddzielnie w ciągu roku, plus dwa tygodnie po ślubie. Przez te dwa tygodnie wolno podróżować. Może ludzie po to się rozwodzą, żeby znów się pobrać i mieć więcej urlopu.