Выбрать главу

Na dwa pytania przewodnik nie był w stanie odpowiedzieć. Gdy Jean spytała, ile zarabia, wyglądał, jakby nie zrozumiał, choć doskonale mówił po angielsku. Powtórzyła pytanie w rozbudowanej formie, świadoma, że być może popełnia faux pas.

– Chce pani wymienić pieniądze? – odparł w końcu.

– Tak – odpowiedziała uprzejmie – o to właśnie chciałam spytać; może zdołam wymienić pieniądze w hotelu wieczorem.

– Może lepiej zaczekać do jutra – rzekł.

– Oczywiście.

Drugie pytanie zdawało się jej mniej drażliwe.

– Chciałby pan pojechać do Szanghaju?

Nie zmienił się na twarzy, ale i nie odpowiedział. Może nie zrozumiał nazwy w angielskiej wymowie.

– Chciałby pan pojechać do Szanghaju? Do Szanghaju, wielkiego portu?

Znów przejściowy atak głuchoty. Powtórzyła pytanie; uśmiechnął się tylko, rozejrzał dokoła, nic nie mówiąc. Gdy Jean przemyślała później ten incydent, doszła do wniosku, że była nie tyle nietaktowna, jak w przypadku pytania o dochody, co nieuważna. Już wcześniej udzielił jej bowiem odpowiedzi. Miał tylko pojedyncze dni wolnego; był żonaty, a zatem wykorzystał już przysługujące mu raz w życiu dwa tygodnie; nie można pojechać do Szanghaju na jeden dzień. Nie było istotne, czy chciałby pojechać. Zadała mu fałszywe pytanie.

W Nankinie, gdzie było gorąco i wilgotno, Jean sama przeżyła atak głuchoty; przeziębiła się, dostała kataru i jedno ucho odmówiło posłuszeństwa. Nocowali w hotelu wybudowanym przez firmę australijską: z kapy na łóżku kłuł w oczy wzór z liści eukaliptusa, na zasłonach baraszkowały misie koala, toteż było jej jeszcze bardziej gorąco. Pogrążona w półśnie Jean usłyszała, jak sądziła, zachłanny bzyk komara. Czemu komary nie darują sobie starszych wiekiem ofiar, nie uganiają się za młodszym ciałem, jak mężczyźni? Naciągnęła kołdrę na głowę. Po chwili zrobibiło się jej zbyt gorąco, lecz gdy tylko zaczerpnęła nieco powietrza, komar znów zerwał się do lotu. Zdenerwowana Jean jeszcze kilka razy bawiła się ospale w chowanego, po czym zdała sobie sprawę, w czym rzecz: jej niedosłyszące ucho odbierało świst powietrza w nosie jako bzyk komara. Całkowicie rozbudzona, sprawdziła, że w pokoju panuje absolutna cisza i roześmiała się na ten drobny odgłos z przeszłości. Dokładnie jak Prosser Wstań-Słońce: niechcący strzelał ze swych własnych dział i uciekał przed wyimaginowanym wrogiem. Ona też sama napędzała sobie strachu, ona też była naprawdę zupełnie sama.

***

Jean nigdy nie bała się latania samolotem. Nie potrzebowała wlewać sobie do uszu muzyki przez plastikową rurkę, zamawiać przysadzistych buteleczek z trunkami czy wymacywać piętą kamizelki ratunkowej pod fotelem. Kiedyś nad Morzem

Śródziemnym opadła kilka tysięcy stóp w dół; kiedyś samolot zawrócił do Madrytu i krążąc wokół miasta przez dwie godziny, zużywał paliwo; kiedyś, lądując od strony morza w Hongkongu, odbili się od pasa lotniska jak podskakujący na wodzie kamień. Za każdym razem Jean pogrążała się tylko głębiej w myślach. Gregory – pilny, melancholijny, metodyczny – martwił się o nią. Gdy odwoził Jean na lotnisko, czuł zapach nafty i wyobrażał sobie zwęglone ciała; w wyciu silników przy starcie słyszał czysty głos histerii. W dawnych czasach ludzie bali się piekła, nie śmierci, a artyści obrazowali te lęki w panoramach bólu. Teraz piekła już nie było, wiedziano, że strach jest czymś skończonym, a rolę diabła przejęli inżynierowie. Choć nie było w tym świadomego zamysłu, konstruując samolot i czyniąc wszystko, co w ich mocy, by uspokoić latających, zdaniem Gregory’ego, inżynierowie stworzyli najbardziej piekielne warunki do umierania.

Ignorancja, to był pierwszy aspekt nowoczesnej, inżynierskiej formy śmierci. Jeśli samolot nawalił, pasażerowie dowiadywali się tylko niezbędnego minimum. Jeśli odpadło skrzydło, szkocki kapitan oznajmiał spokojnym głosem, że nastąpiła awaria automatu do sprzedaży napojów orzeźwiających i dlatego właśnie postanowił wejść w korkociąg, nie ostrzegając wcześniej swych podopiecznych, by zapięli pasy. Do chwili śmierci słyszałeś kłamstwa.

Ignorancja, ale i pewność. Gdy spadałeś z 30 000 stóp, czy nad ziemią, czy nad wodą (z tej wysokości woda miała twardość betonu), wiedziałeś, że zginiesz, i to kilkusetkrotną śmiercią. Jeszcze przed bombą atomową samolot zapoznał nas z ideą śmierci zwielokrotnionej: przy uderzeniu o ziemię, szarpnięcie pasów bezpieczeństwa wywoływało śmiertelny atak serca; później ginęło się ponownie w ogniu; wybuch rozpraszał zwłoki po jakichś zapomnianych przez Boga wzgórzach i wreszcie, gdy ekipy ratunkowe ruszały na poszukiwania pod drwiącym niebem, spalone, rozszarpane, pozbawione akcji serca strzępki umierały jeszcze raz wskutek bezlitosnego działania żywiołów. To było normalne; to było pewne. Pewność powinna wykluczać ignorancję, lecz niestety, samolot odwrócił ogólnie przyjętą relację między tymi dwoma pojęciami. W przypadku śmierci tradycyjnej, siedzący u wezgłowia lekarz informował, co jest nie w porządku, lecz rzadko wyrokował, jaki będzie ostateczny rezultat: nawet najbardziej sceptyczny konował doświadczył w swej karierze kilku cudownych wyleczeń. Czyli dawna pewność przyczyny i ignorancja skutku zostały zastąpione ignorancją przyczyny i pewnością skutku. Gregory nie mógł się w tym dopatrzyć postępu.

Trzeci aspekt – zamknięcie. Czy nie wszyscy lękamy się klaustrofobii trumny? Samolot sankcjonował i uwypuklał ten wizerunek. Gregory pomyślał o pilotach z czasów pierwszej wojny światowej, którym wiatr gwizdał melodyjnie w dźwigarach; o pilotach z czasów drugiej wojny światowej, którzy jechali po płycie lotniska w paradzie zwycięstwa, ogarniając zarówno niebo, jak i ziemię. Lotnicy ci stykali się z naturą. Kiedy dwupłat ze sklejki rozpadł się pod wpływem nagłego wzrostu ciśnienia powietrza, kiedy Hurricane, spisawszy czarnym dymem swój własny nekrolog, z wizgiem spadał w łan zboża, można się było przynajmniej łudzić, że taki kres ma w sobie coś godziwego: lotnik wyszedł kiedyś z ziemi i został przyzwany z powrotem. Ale w samolocie pasażerskim z bezlitośnie szczelnymi oknami? Jak można znaleźć słodką pociechę w odwiecznym rytmie natury siedząc na bosaka i przerażonym okiem nie widząc nic prócz krzykliwych pokrowców na fotele? Taka scenografia nie spełnia podstawowych wymogów.

A skoro mowa o scenografii, to można przejść do czwartego aspektu: obsady. Jak większość z nas chce umrzeć? Nie jest to łatwe pytanie, lecz Gregory’emu przychodziły do głowy różne możliwości: w otoczeniu rodziny, z księdzem lub bez – taki jest tradycyjny model, śmierć jako rodzaj ostatniej wieczerzy wigilijnej. Albo w otoczeniu miłej, spokojnej, usłużnej obsługi medycznej, zastępczej rodziny, która umie łagodzić ból i nie robić zbytniego zamieszania. Jeżeli zaś rodzina zawiedzie, a na szpital kogoś nie stać, można chcieć umrzeć w domu, w ulubionym fotelu, ze zwierzęciem do towarzystwa albo ogniem w kominku, albo kolekcją zdjęć, albo mocnym trunkiem. Kto jednak miałby ochotę umrzeć w towarzystwie trzystu pięćdziesięciu obcych, z których nie wszyscy będą się przyzwoicie zachowywać? Żołnierz może gnać na pewną śmierć – przez bagno, przez step – lecz umrze w towarzystwie ludzi, których zna, trzystu pięćdziesięciu mężczyzn, których obecność pozwoli mu ze stoickim spokojem dać się rozerwać na pół serią z karabinu maszynowego. Ale ci wszyscy obcy? Nie obejdzie się bez krzyków, na to jedno można liczyć. Umrzeć, słuchając swych własnych krzyków nie jest przyjemnie; umrzeć, słuchając cudzych krzyków to pomysł rodem z tego nowego inżynierskiego piekła. Gregory wyobraził sobie siebie na polu zboża, z buczącą plamką w górze. Choćby wszyscy krzyczeli, trzysta pięćdziesiąt osób jak jeden mąż, normalna histeria silników wszystko by zagłuszyła.