Wrzask, zamknięcie, ignorancja i pewność. A na dodatek pełen komfort. To był piąty i ostatni element triumfu inżynierów. Umierało się w wygodnym fotelu z zagłówkiem. Umierało się ze składanym plastikowym stoliczkiem, w którego blacie był okrągły otwór, żeby się kawa nie wylała. Umierało się z bagażem na przestronnych półkach i z plastikowymi zasłonkami na bezlitośnie szczelnych oknach. Umierało się z całą armią dziewcząt na usługi. Umierało się w pluszowym wystroju, który miał wprawiać w dobre samopoczucie. Umierało się, zgasiwszy papierosa w popielniczce w oparciu fotela. Umierało się, oglądając film, z którego usunięto większość scen miłosnych. Umierało się ze skradzionym ręcznikiem w kosmetyczce. Umierało się z informacją, że dzięki korzystnym wiatrom dotrzesz na miejsce przed planem, dziękujemy za wspólnie spędzony czas. Rzeczywiście: przed planem. Umierało się z napojem orzeźwiającym sąsiada na spodniach. Umierało się komfortowo, lecz nie w swoim domu. W domu nieznajomego, który na dobitkę zaprosił mnóstwo zupełnie obcych osób. Jak w takich okolicznościach można uznać swój własny zgon za coś tragicznego, czy nawet istotnego, czy nawet godnego wzmianki? Taka śmierć drwi sobie z umierającego.
Jean zwiedziła Wielki Kanion w listopadzie. Krawędź północna była niedostępna, a drogę z Williams od południa torowały pługi śnieżne. Zarejestrowała się w hotelu na skraju Kanionu; zapadł zmierzch. Nie było jej spieszno z rozpakowywaniem walizek, a zanim poszła rzucić okiem na Kanion, najpierw odwiedziła hotelowy sklep z pamiątkami. Nie chodziło jej o to, by zostawić sobie przyjemność na później, wręcz przeciwnie – Jean spodziewała się rozczarowania. W ostatniej chwili miała nawet zamiar zrewidować listę siedmiu cudów świata i zamiast Kanionu obejrzeć Most Złotej Bramy.
Śnieg leżał głęboki na stopę, a słońce, niemal zrównane z horyzontem, pewną ręką zakreśliło pomarańczowe półkole na przeciwległych wierzchołkach gór. Granica królestwa słońca dokładnie pokrywała się z dolną linią śniegu: wyrastające z pomarańczowych dziąseł śniegu pomarańczowe zęby gór, wpijały się w koślawe pomarańczowe chmury; poniżej śniegu wszystko przybierało suche kolory brązu, umbry, skóry bawolej, a głęboko w dole, pośród mętnej zieleni snuła się strużka srebra – jak metaliczny szew ożywiający smętną tweedową bluzę. Jean ścisnęła oszronioną barierkę i była szczęśliwa, że jest sama, że tego, co widzi, nie trzeba przekładać na słowa, opisywać, omawiać, komentować. Szczodry widok z perspektywy rybiego oka był rozleglejszy, głębszy, pokaźniejszy, podnioślejszy, dzikszy, piękniejszy i groźniejszy, niż to uważała za możliwe; ale i ten, pełen zachwytu, ciąg przymiotników nie zadowolił jej. Rachel, najbardziej bojowa ze wszystkich dotychczasowych dziewczyn Gregory’ego, powiedziała jej przed podróżą:
– Mówię ci, jakbyś miała nieustanny orgazm. – Niewątpliwie chciała ją zaszokować i słowa te rzeczywiście szokowały; ale tylko przez swą nieadekwatność. W porównaniu z tym seks – nawet namiętny seks, jaki Jean wyobrażała sobie, ale którego nigdy nie zaznała – jest nie więcej niż zabawą w Sznurówki Trzewików, łaskotaniem w podbicie. Ktoś inny obiecał, że będzie się czuła jak „świadek Stworzenia”, ale i to były tylko słowa. Słowa już się jej przejadły. O ile Kanion pomniejszał turystów na skraju przepaści do lilipucich rozmiarów, o tyle wydawane przez nich odgłosy – trajkotanie, pokrzykiwanie, pstrykanie migawek aparatów – przeradzały się w bzyczenie owadów. To nie jest miejsce, gdzie się dowcipkuje, majstruje przy światłomierzu, ciska śnieżnymi pigułami. To miejsce przerasta słowa, przerasta ludzkie odgłosy, przerasta wszelkie interpretacje.
Mawia się, że wielkie katedry gotyckie posiadały moc nawracania samym swym istnieniem. Nie chodziło tylko o chłopów rozdziawiających gęby w podziwie. Również wyrafinowane umysły mówiły sobie: Skoro istnieje coś tak nieskończenie pięknego, czy idea, która była temu natchnieniem, może być fałszywa? Jedna katedra jest warta stu teologów potrafiących logicznie dowieść istnienia Boga. Umysł pożąda pewności, a być może najbardziej pożąda tej pewności, która rozumu nie potrzebuje. Być może to, co umysł rozumie, czego potrafi mozolnie dowieść i przyjąć do wiadomości, jest zarazem tym, czym najbardziej gardzi. Umysł chce, by pewność zaszła go od tyłu w ciemnej uliczce i położyła mu nóż na gardle.
Być może na turystów religijnych Kanion wpływał tak samo, jak katedra, bez słów dowodził boskiej potęgi i majestatu Jego dzieł. Reakcja Jean była przeciwna. Kanion wzbudził w niej zamęt, niepewność. Gdy siedziała i myślała przy obiedzie, usiłowała nie myśleć słowami, a jeśli już, to ostrożnie. Jedynym słowem, które przypuściła do siebie na dłużej, było zatem. Kanion, a zatem… Jeżeli Kanion jest pytaniem, co jest odpowiedzią? Jeżeli Kanion jest odpowiedzią, co jest pytaniem? Kanion, a zatem…? Nawet odpowiedź sceptyczna, Kanion, a zatem nic, wydawała się ważka. Ktoś powiedział, że największą tragedią dla ducha jest urodzić się człowiekiem religijnym w świecie, w którym wiara nie jest już możliwa. Czy nie równie tragiczne jest urodzić się człowiekiem niereligijnym w świecie, gdzie wiara jest możliwa?
Następnego ranka, przed odjazdem, Jean oparła się jeszcze raz na oszronionej barierce i patrzyła w głąb Kanionu. Teraz zaglądało tam słońce i pełzło ku rzece. Setki, może tysiące stóp pod Jean ciągnęły się trawiaste połacie. Górskie grzbiety, pozbawione pomarańczowego poloru, w porannej szacie zdawały się posępne i odległe; śnieg mrugał na biało. Idąc tropem własnego warkotu, na niebie pojawił się sportowy samolot. Pierwszy przelot turystów tego dnia, owad unoszący się nad olbrzymią raną. Przez chwilę leciał na poziomie oczu Jean, po czym zajrzał w dół do krętej szczeliny, która zamykała z dwóch stron rzekę. Jakie to dziwne, pomyślała Jean, stać na ziemi, a mimo to być wyżej niż samolot; zobaczyć skrzydła i kadłub od góry to tak, jak zobaczyć, z innej niż zwykle strony, liść albo ćmę. To chyba wbrew naturze, żeby samolot latał poniżej powierzchni ziemi. Tak, jakby wynurzający się okręt podwodny wyskoczył z wody – monstrualna latająca ryba.
Wbrew naturze. Czy rzeczywiście? Kiedy mówimy „wbrew naturze”, mamy na myśli „wbrew rozumowi”. To właśnie natura dostarcza cudów, przywidzeń, pięknych szalbierstw. Czterdzieści lat wcześniej, natura pokazała pilotowi Kataliny motocyklistę spokojnie prującego fale Atlantyku, czterysta pięćdziesiąt mil od wybrzeża Irlandii. Natura to uczyniła. Rozum później zaprzeczył, gdyż zjawa sprzeciwiała się rozumowi, nie naturze. Rozum i człowieczy spryt wybudowały pierwszych sześć cudów świata, które Jean wcześniej zwiedziła. Natura dorzuciła siódmy i dopiero siódmy zasypał ją pytaniami.
Przez Fundusz Dobroczynny RAF-u dotarła do wdowy po Prosserze Wstań-Słońce. Nazywała się teraz Redpath i mieszkała koło Whitby. Jean wysłała do niej list i kilka dni później dostała pocztówkę z portem rybackim pod jasnobłękitnym niebem. „Proszę wpaść, kiedy pani będzie po drodze. Derek i ja lubimy wspominać dawne czasy. Że też po tylu latach trafił się ktoś, kto zna Tommy’ego! PS. Pogoda nie jak na odwrocie”.
Olive mieszkała w gustownym domu komunalnym, w osiedlu, które nie zdążyło się jeszcze zżyć ze swym otoczeniem na wzgórzu. Bezlistne słupy drzew okolone były cylindrami z drutu kolczastego, a betonowych przystanków autobusowych nie oszpeciła jeszcze wilgoć czy graffiti. Jean było po drodze znacznie wcześniej, niż spodziewała się pani Redpath.