Przyszłam pod pub jeszcze przed otwarciem, powiem pani. Byłam już trochę podchmielona, zanim się pojawił, ale pamiętam wszystko, co mówił. Lecieli nad Francją, mniej więcej w ósemkę i zauważyli, że Tommy jakby odsuwa się na bok. Pewnie przez wzgląd na bezpieczeństwo osobiste, jak znam życie. Więc ten co rządzi wzywa go przez, jak mu tam…
– Radio – mruknął Derek, tym razem jak najbardziej pytany.
– …przez radio, żeby wrócił do szyku. Nie było odpowiedzi. Próbował kilka razy, ale wyglądało na to, że radio Tommy’ego wysiadło. Potem zauważyli, że wspina się do góry, więc dowódca kazał temu Macowi, żeby spróbował go dogonić. Powiedział, że miał problemy, bo Tommy szedł prosto pod słońce, więc niewiele było widać. Ale po jakimś czasie znalazł się na tyle blisko, że zobaczył Tommy’ego w kabinie – nie zemdlał ani nic. Trzymał dłoń przed oczami, pewnie żeby go słońce nie oślepiało. Wołał do niego przez radio, ale Tommy nie odpowiadał. Wystrzelił z dział, ale też nic nie pomogło.
– Więc dowódca mu kazał wrócić i dołączyć do reszty, a Tommy niech sobie robi, co mu serduszko dyktuje. Dla mnie to oczywiste, że samolot mu nawalił i nie chciał lecieć inaczej, jak tylko do góry, ale Mac zaczął wracać jak mu kazali, a tu w połowie drogi widzi, że jakiś Hurricane pikuje w dół. Ja mówię: to wtedy odczytałeś numer. Zawstydził się i powiedział, że samolot stracił sterowność, więc nie było widać numeru, ale kiedy był mniej więcej na równi z nim, zobaczył pilota. W każdym razie zarys pilota. Oczywiście nie był w stanie rozpoznać, że to Tommy, ale powiedział, że ktokolwiek to był, trzymał rękę przed oczami, tak jak Tommy, gdy się wspinał. A potem Mac poleciał za nim kawałek w dół, ale nie było szans. Nie skoczył ze spadochronem. I tak skończył mój Tommy.
Derek objął Olive ramieniem i przytulił, a dym papierosa łasił się jej do ramienia i wpełzł we włosy.
Jean nie wiedziała, co powiedzieć; siedziała i czekała.
– Dobrze go pani pamięta? – Spytała w końcu Olive.
– Tak. Dobrze go pamiętam. Byłam jeszcze bardzo młoda. Robił mi… robił mi kanapki Alarm Odwołany.
Olive nie zareagowała.
– Zauważyła pani, że ostatni guzik kombinezonu zostawiał zawsze rozpięty?
– Nie, nie sądzę.
– Zauważyła pani, że ciągle gonił oczami, nie potrafił utrzymać głowy w jednej pozycji?
– Tak, pamiętam. – Michael to skomentował, widział w tym dowód, że Prosser jest śliski. – Myślałam, że ma taki tik.
– Tik? – żachnęła się Olive. – Ładny mi tik. Posłuchaj, słonko, na tych Hurricane’ach trzeba było kręcić głową co trzy sekundy albo śmierć. -Na wełnianym ramieniu Dereka Olive obracała głową z lewa na prawo, mrużąc oczy pod słońce w poszukiwaniu Messerschmitta. – Weszło mu w nawyk, wie pani.
– Aha.
– Z tego samego powodu nie zapinał ostatniego guzika kombinezonu. Mieli na to pozwolenie, bo musieli ciągle kręcić głową. Specjalny przywilej. Nikomu innemu w wojsku nie wolno było. – Olive dalej obracała głową z boku na bok, przerywając tylko od czasu do czasu, by się zaciągnąć papierosem Dereka.
– Aha.
– Nikt tak nie rozumiał Tommy’ego jak ja – powiedziała Olive dość zapalczywie, a Derek przytulił ją w milczeniu.
Wracając pociągiem do domu, Jean wyglądała przez okno i myślała o ostatnim locie Prossera Wstań-Słońce. Oczywiście mogło dojść do awarii, blokady sterów; był tak zajęty próbami zapanowania nad maszyną, że nie miał czasu reagować na radio czy wystrzał z dział kolegi. Nie wierzyła w to jednak. Scenariusz zbyt dokładnie pokrywał się z tym, co jej Prosser kiedyś opowiedział, czterdzieści lat wcześniej. Piąć się pod słońce, patrzeć przez lekko rozstawione palce. Powietrze coraz rzadsze; samolot dygocze i zwalnia. Para zamarza na pleksiglasie od wewnątrz. Narasta chłód. Coraz mniej tlenu. Stopniowy przypływ zadowolenia, potem radości. Ociężałość; miła ociężałość ciała i myśli…
Kiedy Jean urodziła Gregory’ego, kiedy karmiła go piersią, kiedy odprawiała go do szkoły, kiedy stała na zygzaku schodów przeciwpożarowych pod Towcester i patrzyła, jak Vampire szybuje łagodnie w dół, podczas gdy silnik błądzi, nabrawszy bezcelowego przyspieszenia, żywiła wszelkie normalne nadzieje co do przyszłości swego syna. Żeby ci się powiodło, żebyś był szczęśliwy, żebyś był zdrów, żebyś był inteligentny, żebyś był kochany; żebyś mnie kochał. Gdy pochylał się cierpliwie nad pajęczyną dźwigarów samolotu, gdy nawilżał karton i czekał, aż się napręży, gdy napełniał pokój zapachem kwaśnych cukierków, ona również leniwie budowała, budowała swe własne wyobrażenie, jak powinny wyglądać stosunki między pokoleniami. Młodzi stoją nam na ramionach, pomyślała, i będąc wyżej, widzą dalej. Mogą też spojrzeć stamtąd na drogę, którą myśmy przebyli i uniknąć błędów, które myśmy popełnili. Coś im przekazujemy: pochodnię, pałeczkę, brzemię. Gdy słabniemy, oni krzepną; młody człowiek niesie przodka na plecach, a za rękę prowadzi swe własne dziecko.
Widziała jednak w życiu wystarczająco dużo, żeby wątpić w to wszystko. Obrazy te wydawały się trwałe, lecz zrobione były tylko z drzewa balsa i kartonu. Wcale nierzadko rodzice stoją na ramionach dziecka, wdeptując je w miękką glebę. Dziecko aż za dobrze widzi błędy rodziców, ale za całą naukę ma z tego tyle, że popełnia inne błędy. Rodzice rzeczywiście przekazują coś dzieciom: białaczkę, syfilis, katar sienny. Gdy młody człowiek weźmie na plecy przodka, wyskoczy mu dysk, gdy poprowadzi za rękę dziecko, zwichnie sobie ramię. Jean życzyła więc swemu synowi nie tylko pomyślności, ale i uniknięcia nieszczęść. Obyś nie cierpiał smutku, biedy, choroby. Obyś się nie wyróżniał z tłumu. Obyś dawał z siebie wszystko, lecz nie gonił za niemożliwym. Obyś był bezpieczny z samym sobą. Obyś się nie sparzył, nawet raz.
W późniejszych latach zadawała sobie pytanie, czy te skromne ambicje udzieliły się Gregory’emu. Jeżeli dziecku w łonie matki mogą zaszkodzić sprzeczki rodziców, o ileż bardziej prawdopodobne, że po urodzeniu wchłonie niewypowiedziane nadzieje – nadzieje unoszące się w powietrzu jak zapach kwaśnych cukierków. Może to pod wpływem Jean Gregory stał się pokornym, uległym nastolatkiem, a później zamkniętym w sobie młodym człowiekiem? Był uprzejmy i nie raził swą powierzchownością; nikt nie miał mu za złe pucułowatej, różowej twarzy, belferskiej aparycji, jaką nadawały mu okulary w rogowej oprawie. Czasem jednak Jean łapała się na myśli: Mógłbyś być kimkolwiek innym. Mógłbyś. Mógłbyś być inny niż mój syn. Zdała sobie jednak sprawę, że właśnie tego od początku mu życzyła: obyś się niczym nie wyróżniał. Obyś nie gonił za niemożliwym.
Niektóre ze swych oczekiwań wypowiadała na głos. Nie stabilizuj się zbyt wcześnie. Jako dwudziestolatek nie rób czegoś, co cię uwiąże na resztę życia. Nie rób tego, co ja zrobiłam. Podróżuj. Ciesz się życiem. Zorientuj się, kim jesteś. Poszukuj.
Gregory rozumiał, do czego próbuje go nakłonić matka, lecz miał wrażenie (jak to dzieci), że są to bardziej jej niespełnione marzenia, niż istotne dla niego wskazówki. To prawda, że nie miał ochoty się uwiązać, ale nie miał też zbytniej ochoty podróżować. To prawda, że chciał się dowiedzieć, kim jest, cokolwiek to znaczyło, ale bez zbytniego wysiłku. Cieszyć się życiem? Tak, chciał cieszyć się życiem. A dokładnie mówiąc, chciał chcieć. Gregory uważał się za ignoranta w dziedzinie przyjemności życiowych. Inni ludzie wiedzieli, gdzie ich szukać i jak je zdobyć. Nie mógł zrozumieć, skąd z góry wiedzą, gdzie kryje się przyjemność. Przypuszczalnie obserwowali innych ludzi, zapamiętywali, co im sprawia radość, po czym robili to samo. Dla Gregory’ego rzecz nie przedstawiała się tak prosto. Gdy obserwowali grupy ludzi nastawionych na przyjemność: piwoszy w pubie, kibiców sportowych, plażowiczów, ogarniała go dotkliwa zawiść, ale i wielkie zażenowanie. Być może coś się w nim poprzestawiało. Wiedział, że aby odczuwać przyjemność, trzeba w nią wierzyć. Pilot, który zbliża się do końca pasa startowego, wierzy we wzlot. Nie jest to tylko kwestia rozumienia zasad aerodynamiki, lecz także kwestia wiary. Gregory drżał w kabinie, po sygnale z wieży toczył się do przodu, ale w połowie pasa startowego zawsze naciskał hamulce. Nie wierzył, że ten latawiec pofrunie.