Выбрать главу

Przypomniał sobie scenę z dzieciństwa. Puścił model samolotu… nie z wieży kościelnej, lecz z dachu domu, czy jakoś tak. Musiał chyba źle przymocować silniczek do kadłuba, gdyż odpadł. Samolot rozbił się, jak ciało Cadmana, a silniczek pofurczał przez ogród jak dusza Cadmana w drodze do Nieba.

Czy tak myśleli o śmierci ludzie, którzy uśmiechali się do niego zakłopotani, gdy wymieniał wielotysięczne sumy? Gregory wyobraził sobie bardziej publiczną wersję swego ogrodowego eksperymentu: lot kosmiczny. Olbrzymia, toporna rakieta – ciało, i maleńka kapsuła na szczycie – dusza. Ciało dysponujące wystarczającą ilością paliwa, by przezwyciężyć łapczywą grawitację ziemi. Obserwując krępą marchewkę na wyrzutni, można by sądzić, że rakieta jest istotna. Tymczasem rakieta jest do jednorazowego użytku, jak ciało Cadmana; służy wyłącznie do wyniesienia duszy na orbitę.

Gregory przez chwilę trawił te skojarzenia, nim przypomniał sobie, jak zakończył się lot Vampire’a. Jean znalazła silniczek w żywopłocie, który zamykał ogród. Wniosek? Być może dusza wznosi się wyżej niż ciało, ale tylko na pewien czas, na pewną odległość. Być może dusza przewyższa ciało, lecz nie różni się od niego aż tak bardzo, jak ludzie sądzą. Być może jest zrobiona z trwalszego materiału – powiedzmy z aluminium, nie z balsy – lecz koniec końców równie podatnego na działanie czasu, przestrzeni i grawitacji jak ciało biednego Cadmana, czy pomalowany na złoto Vampire.

***

Ze wszystkich dziewczyn Gregory’ego Rachel zdawała się najmniej do niego pasować. Był z natury bierny, pozostawiał po sobie znikomy ślad na tym świecie. Jean pomyślała kiedyś, że jeśliby mu oblepić palce klejem modelarskim, zdjęte odciski przypominałyby regularne słoje drzewa. Jako słaba osobowość zawsze szukał sobie jeszcze słabszych, bardziej biernych dziewczyn, dziewczyn o przezroczystej skórze i przegranej postawie. Rachel była niska i ognista, z rozbieganymi brązowymi oczyma i krótkimi, kręconymi blond włosami, które przywodziły Jean na myśl runo jakiegoś rzadkiego gatunku górskiej owcy. Rachel nie tylko znała siebie, znała też innych, zwłaszcza Gregory’ego. Jean słyszała o przyciąganiu przeciwieństw, lecz, mimo to, nie wróżyła temu związkowi zbyt długiej przyszłości.

Gdy Gregory po raz pierwszy przyprowadził Rachel do domu, doszło do sprzeczki na temat sedesów. Tak przynajmniej zapamiętała wizytę Jean, natomiast Rachel, która kłóciła się tak zajadle, jakby od tej potyczki zależał rezultat bitwy o Anglię, później twierdziła, że nie przypomina sobie żadnej dyskusji. Zdaniem Jean awantura zrodziła się z niczego – typowy rodowód. Po małżeństwie z Michaelem uznała, że do końca życia ma dość awantur. Odniosła jednak wrażenie, że dziś, częściej niż dawniej, prowodyrami są kobiety. A przecież Rachel pracowała w lokalnym ośrodku poradnictwa prawnego. Czy jej zadaniem nie było raczej utrzymywanie spokoju?

– No a co powiesz o sedesach, co? – wrzasnęła nagle Rachel na Gregory’ego, gorejące brązowe oczy, włosy niemal najeżone. Jean nie przypominała sobie, żeby sprawa była wcześniej poruszana. – Jak myślisz, dla kogo są projektowane?

– No, dla ludzi – odparł Gregory z pedantycznym, lecz zdaniem jego matki, dość uroczym uśmieszkiem.

– Dla mężczyzn – wyjaśniła Rachel, wydłużając sylaby z cierpliwym politowaniem. – Dla facetów.

– Nie wiedziałem, że miałaś jakieś… problemy – powiedział Gregory, wyczuwając, że potulna reakcja jeszcze bardziej by ją zdenerwowała. – Nie rozumiem, czy ktoś cię kiedyś musiał ewakuować?

– Gdy siedzę na sedesie – oświadczyło zaskakujące stworzenie – myślę sobie, że to zrobili mężczyźni dla innych mężczyzn. Co pani myśli?

– Szczerze mówiąc w ogóle o tym nie myślę. – Ton był raczej neutralny.

– A widzisz? – skomentował Gregory, z niemądrym poczuciem triumfu.

– Widzę albo i nie widzę – wrzasnęła Rachel, przedkładając argumentację emocjonalną nad logiczną. – Schody. To samo drabiny. Wysiadanie z pociągu. Pedały w samochodzie. Giełda.

Gregory zaśmiał się.

– Nie możesz oczekiwać…

– Czemu nie? Czemu nie? Czemu to zawsze my się mamy uczyć? Czemu nie wy? Weźmy zmianę koła. Czemu śruby są tak cholernie mocno przykręcone, że kobieta ich za cholerę nie ruszy?

– Bo gdyby nie były cholernie mocno przykręcone, toby cholernie łatwo odpadały.

Rachel nie dała się zbić z tropu.

– Zagłówki – ciągnęła. – Sędziowie. Drukarze. Taksówkarze. Kosiarki. Język.

Jean nie potrafiła powstrzymać chichotu.

– Z czego się pani śmieje? Pani jest w jeszcze gorszej sytuacji.

– Dlaczego jestem w jeszcze gorszej sytuacji?

– Bo wychowała się pani w ignorancji.

– Chyba mnie jeszcze na tyle nie znasz, żeby mówić takie rzeczy. – Jean podobała się naturalność Rachel, jej pewność siebie. – Ale nie śmiałam się z ciebie, moja droga. Myślałam o giełdzie.

– No i co?

– Pamiętam, że kiedy byłam mała, ostrzegano mnie przed giełdą. Postawiono ją na równi z hazardem, oszustwem i strajkiem.

– Nie traktuje pani niczego poważnie – powiedziała z gniewem Rachel. – Powinna pani traktować pewne rzeczy poważnie.

– No cóż – powiedziała Jean, usiłując potraktować pewne rzeczy poważnie – może to jednak dobry pomysł, żeby kobiety się… przystosowały. Może robią się dzięki temu bardziej elastyczne. Może powinno nam być żal mężczyzn. Że oni nie umieją się przystosować.

– To jest męska argumentacja.

– Naprawdę? A nie po prostu argumentacja?

– Nie, to męska argumentacja. Dali nam ją, bo wiedzieli, że się nie sprawdzi. Tak jakby nam dali zestaw kluczy, które nie pasują do śrub.

– Może dlatego nie umiesz zmienić koła – powiedział Gregory, uśmiechając się do siebie.

– Odpieprz się, Gregory.

Tak, pomyślała Jean. Nie daję im więcej niż kilka tygodni. Z drugiej strony, dość ją lubię.

Przyszli do niej jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem Gregory wydawał się bardziej nieobecny. W towarzystwie tej przebojowej dziewczyny prawie niknął. Pewnego popołudnia, gdy Gregory rzucił jakiś puszczony mimo uszu dowcip o sedesach i wyszedł z pokoju, Rachel powiedziała spokojnym tonem:

– Chodźmy jutro do kina.

– Z wielką chęcią.

– I proszę… nie mówić Gregory’emu.

– Dobrze.

Jakie dziwne, pomyślała Jean następnego dnia rano, iść na randkę z dziewczyną własnego syna. No może „randka” to niewłaściwe słowo na wyjście do kina i chińskiej restauracji, ale była cała przejęta i tak długo nie mogła się zdecydować, co na siebie włożyć, że zrobiło jej się wstyd.

– Przyjdę po panią o siódmej – powiedziała poprzedniego dnia Rachel, zupełnie naturalnie. Słowa te wzbudziły jednak u Jean dziwne skojarzenia. Tak powinni mówić młodzieńcy w maleńkich Austinach i smalący cholewki motocykliści. Zalotnicy, których nie miała czterdzieści lat temu. Tymczasem słowa zostały wypowiedziane przez dziewczynę ponad dwa razy młodszą od niej.

Film, który wybrała Rachel, był brutalny, germański i polityczny. Nawet chwile czułości błyskawicznie okazywały się iluzją lub manipulacją. Choć film bardzo się Jean nie podobał, całkowicie ją pochłonął. Coraz częściej zauważała u siebie tego rodzaju reakcje. Poprzednio (słowo to obejmowało całej jej życie), interesowało Jean tylko to, co lubiła i na odwrót – z grubsza biorąc. Sądziła, że wszyscy są tacy. Wyraźnie zrodziła się w niej jednak nowa warstwa wrażliwości. Czasem nudziły ją rzeczy, które pochwalała, potrafiła też czuć sympatię do czegoś, czemu była przeciwna. Nie była do końca pewna, czy powinna się cieszyć z tej przemiany, zaskakującej i niezaprzeczalnej.