Rachel kupiła Jean bilet, poinformowała ją także, że płaci za kolację.
– Ale ja mam trochę pieniędzy. – Jean zaczęła grzebać w torebce, jeszcze zanim kelner przyjął zamówienie. Wyjęła kilka zmiętych w kulkę pięciofuntowych banknotów. Bezceremonialne obchodzenie się z pieniędzmi miało zniwelować jakiś nieokreślony wstyd związany z ich zdobywaniem. Jeśli zmiąć banknoty, można ich używać albo mówić o nich bez zbytniego zakłopotania.
Rachel sięgnęła przez stół, zacisnęła dłonie Jean na banknotach i wepchnęła je z powrotem do torebki. Na dnie, spośród paprochów i kosmetyków, zmatowiałe litery układały się w podpis: JEAN SERJEANT XXX.
– Nie jest pani na randce z mężczyzną – powiedziała Rachel.
Jean uśmiechnęła się. Oczywiście, że nie jest. A jednak zachowuje się jak na randce z mężczyzną. Najpierw się wystroiła, po wyjściu z kina nie do końca powiedziała, co myśli o filmie, w restauracji pozwoliła Rachel o wszystkim decydować. Może starość składa hołd młodości; może nie.
– Ale zabroniłaś mi za siebie zapłacić. Tak robią mężczyźni.
– Już nie.
– Mężczyźni już nie płacą rachunku?
– Nie. Dziś każdy płaci za siebie, ale mężczyzna nadal traktuje kobietę tak, jakby on płacił za wszystko.
– Czyli?
– Niech mi pani opowie o Chinach. – Na ścianie restauracji wisiał kolorowy slajd z wyidealizowanym krajobrazem orientalnym: rzeczna kaskada, szmaragdowe drzewa, hollywoodzkie niebo. Dzięki jakiejś prymitywnej technice animacji rzeka mieniła się i połyskiwała, a chmury kolebały się ślamazarnie na boki.
– Było trochę inaczej, niż na obrazku – powiedziała Jean. Po nie znoszącej sprzeciwu minie Rachel poznała, że się nie wymiga i wiedziała, że musi, jakby to ujęła jej matka, wyśpiewać sobie kolację.
Rozmawiały o Chinach i podróżach, potem o przyjaźni i małżeństwie. Jean łatwo przychodziło opowiadać o swym życiu z Michaelem. Dostrzegała rozbłyski zdezaktualizowanego gniewu u swej młodej przyjaciółki, lecz sama starała się nie dać ponieść emocjom. Gdy skończyła, Rachel skomentowała:
– Nie rozumiem, czemu pani zwlekała. Czemu to tyle trwało.
– To proste. Strach. Strach przed samotnością. Pieniądze. Niechęć do uznania swej przegranej.
– Przecież to nie pani przegrała. Pani odeszła, on przegrał. Tego właśnie nie potrafię zrozumieć.
– Może. Były też inne powody. Gdy wyszłam za mąż, straciłam dużo pewności siebie. Nie rozumiałam świata. Ciągle byłam w błędzie. Nie znałam odpowiedzi. Nie znałam nawet pytań. Ale po jakimś czasie, gdzieś po pięciu latach, wszystko zaczęło się zmieniać. Byłam nieszczęśliwa i chyba znudzona, ale coraz więcej rozumiałam świat. Im bardziej byłam nieszczęśliwa, tym się czułam inteligentniejsza.
– A może na odwrót. Rosła pani inteligencja, więc dotarło do pani, że została pani wykiwana?
– Może. Nie wiem. Ale zaczęłam się robić przesądna na tym punkcie. Nie mogę odejść, myślałam, gdyż jeśli będę mniej nieszczęśliwa, spadnie mi inteligencja.
– I spadła?
– Nie, ale nie w tym rzecz. Był jeszcze jeden powód, który pewnie uznasz za równie głupi. Nie wiem, czy potrafię go dobrze wytłumaczyć, ale pamiętam, jak to się stało. Prawie się do siebie nie odzywaliśmy, on był zły, ja znudzona; on czasem pił, ja czasem znikałam, żeby się o mnie pomartwił. Gdy było ciepło, czasem spędzałam cały wieczór w ogrodzie, tylko po to, żeby z nim nie być.
– W każdym razie masz ogólne pojęcie. Niezbyt wesołe życie. Pewnego wieczoru siedziałam w ogrodzie. W domu pełne zaciemnienie jak podczas wojny. Na niebie ani chmurki, tylko wyjątkowo jasny księżyc jak słońce na Arktyce. Księżyc bombardiera, tak to nazywaliśmy… I nagle pomyślałam, po co mi to małżeństwo? Czemu tu sterczeć? Czemu się nie wymknąć w ciepłą noc? Może to z bezsenności, byłam trochę osowiała, ale odpowiedź wydała mi się oczywista. Nie odchodzę, ponieważ wszystko wskazuje na to, że powinnam, ponieważ to nie ma sensu, jest absurdalne. Ktoś tam kiedyś powiedział, że wierzy w Boga, bo to absurdalne. W tym momencie naprawdę to rozumiałam.
– Ja nie rozumiem – powiedziała Rachel. – I mam nadzieję, że nigdy nie zrozumiem.
– Nie licz na to. To bardzo męczące, być cały czas racjonalną.
– Ale ja właśnie dlatego panią lubię – powiedziała Rachel. – Bo nigdy nie wygaduje pani głupot.
Jean uśmiechnęła się i spuściła wzrok. Komplement sprawił jej przyjemność, ale nadal miała się na baczności.
– To bardzo miłe z twojej strony. Ludzie sądzą, że w moim wieku już się nie potrzebuje komplementów, ale starzy potrzebują ich w tym samym stopniu, co młodzi.
– Nie jest pani stara – powiedziała Rachel ze złością.
– O rany. Kolejny komplement. O rany. – Lubiła Rachel, ale trochę się jej bała. Jej pewności, gniewu. Dawno temu tylko mężczyźni byli tacy pewni, i tacy rozgniewani.
Właściwie dlatego postanowiła żyć sama. Małżeństwo zawiera się między dwoma biegunami magnetycznymi, złością i lękiem. Teraz jednak kobiety dorównują mężczyznom w złości. Dla Jean było zagadką, że największą złość czują kobiety, które odrzuciły mężczyzn najzupełniej, które odeszły i żyły z inną kobietą, które zadeklarowały całkowitą suwerenność od płci przeciwnej. Teraz, gdy mają, czego chciały, czy nie powinny być najspokojniejsze? A może wyrażały w ten sposób ogólniejszy gniew wobec świata stworzonego, który daje tylko dwa wyjścia, jedno żałośnie nieskuteczne? Jean nie podjęła tej kwestii z Rachel, gdyż pewnie by ją to tylko rozgniewało. I tu jest kolejna zmiana: dziś kobiety złoszczą się na siebie nawzajem. W szarych czasach, w tym dawnym świecie, gdzie mężczyźni znęcali się, a kobiety samooszukiwały, gdzie hipokryzja pełniła rolę okładu rumiankowego, istniała przynajmniej jakaś potajemna wspólnota kobiet, wszystkich kobiet. Teraz kobiety dzielą się na te, które zachowały wierność przyjętej doktrynie bądź ją zdradziły. Tak to widziała Jean. Ale może w życiu przychodzi taki moment, kiedy człowiek nie jest w stanie nauczyć się niczego nowego. W zbiornikach jest tylko tyle a tyle paliwa, a ona zaczęła już tracić wysokość. A im niżej, tym mniej widać.
– Czy mogłybyśmy porozmawiać o seksie? To znaczy… – Po raz pierwszy Rachel zawahała się.
– Oczywiście, moja droga. Choć samą mnie to teraz zaskakuje, uprawiało się seks w tej zamierzchłej przeszłości.
– Było… Było… – Znów niepewność. – Było w porządku? Jean zaśmiała się. Uniosła niebieską filiżankę, zrobioną z czegoś pomiędzy chińską porcelaną a plastykiem, po chwili wahania wzięła łyk herbaty i zamyśliła się nad dziwnym, jakby pękniętym dźwiękiem przy odstawianiu na spodeczek.
– Gdy byłam w Chinach, właśnie opublikowali nową ustawę małżeńską. Czytałam tłumaczenie. Była bardzo szczegółowa, obejmowała prawie wszystko. Mówiła, że nie wolno zawrzeć ślubu, jeżeli któreś z kandydatów jest trędowate, że dzieciobójstwo przez utopienie jest surowo wzbronione. Pamiętam, że zainteresowało mnie, co Partia zadekretowała w sprawach seksu. Skoro każda dziedzina życia jest odgórnie uregulowana. Ale w ustawie na ten temat był tylko artykuł 12. – Przerwała, raczej niepotrzebnie.
– Trudno, żebym się sama domyśliła.
– Masz rację. Artykuł 12 brzmi: „Mąż i żona podlegają obowiązkowi planowania rodziny”. – Znów przerwała, tym razem bardziej znacząco.
– No i?
– No i chyba można powiedzieć, że byliśmy chińskim małżeństwem. Wspominam to raczej jako planowanie rodziny, niż, jak wy to dzisiaj nazywacie, uprawianie seksu.
– Jakie to smutne!
– Są gorsze rzeczy. Nie wyróżnialiśmy się pod tym względem. Wtedy było mnóstwo chińskich małżeństw. Pewnie nadal jest. Nie wydawało się to zbyt… istotne. Najpierw była wojna, potem był pokój i takie rzeczy jak… – nie mogła znaleźć przykładu-… takie rzeczy jak Święto Wielkiej Brytanii…