Dwa dni później pani Serjeant położyła na skraju łóżka Jean zimową bieliznę, a następnie grubą sukienkę, zimowy płaszcz, szalik i koc. Wydawała się niezadowolona, lecz zbyt zrezygnowana, by to okazać.
– Chodź, idziemy. Wujek Leslie zabiera nas na festyn. – Jak się przekonała Jean, do festynu wujka Lesliego należał też przejazd taksówką. Jej pierwszy w życiu. Po drodze do aerodromu starała się nie robić wrażenia rozgorączkowanej. W Hendon matka została w samochodzie. Jean wzięła ojca za rękę, a on wyjaśnił, że drewniane części De Havillanda zrobione są ze świerku.
– Świerk to bardzo twarde drewno – powiedział – prawie tak twarde, jak metalowe części samolotu, więc nie ma się o co martwić. – Ale ona wcale się nie martwiła.
Sześćdziesięciominutowa wycieczka turystyczna po Londynie; odjazd co godzinę. Pośród kilkunastu pasażerów była jeszcze dwójka dzieci, opatulonych jak przesyłki pocztowe, choć to dopiero sierpień; może też się darły ze swymi wujkami. Jej ojciec siedział po przeciwnej stronie i powstrzymywał ją, gdy usiłowała wychylić się i wyjrzeć przez okno.
– Cel lotu – wyjaśnił jej – jest zdrowotny, a nie edukacyjny.
Przez całą wycieczkę patrzył na plecione siedzenie przed sobą i trzymał się za kolana. Zdawał się niezdrowo rozgorączkowany. Gdy De Havilland pochylił się na skrzydło, za pucułowatymi silnikami i krzyżakami zastrzałów Jean ujrzała coś, co mogło być mostem Tower. Zwróciła twarz ku ojcu.
– Psst – powiedział – koncentruję się, żebyś wydobrzała. Minął rok, nim Jean i wujek Leslie poszli znowu wrzeszczeć.
Już wcześniej zaglądali oczywiście do Starego Zielonego Raju, ale uderzenia wujka Leslie na czternastym jakoś zyskały na precyzji. Gdy wreszcie, następnego lata, posłał piłkę z furkotem do góry, jakby dokładnie wiedziała, gdzie ma się udać. Oni również wiedzieli: wskroś długich chaszczy, przez wilgotną buczynę i oślizły przełaz na trawiastą pochyłość. Wrzeszczeli w gorące powietrze i z łomotem opadli na plecy. Jean szukała na niebie samolotów. Wodziła szeroko otwartymi oczami, niemal wychodziły jej z orbit. Żadnych chmur, żadnych samolotów: jakby wystraszyły się hałasu. Nic, prócz błękitu.
– Chyba pozwolę sobie na free drop - powiedział Leslie. Nie szukali piłki ani po drodze do lasu, ani w drodze powrotnej.
Gdy po raz trzeci urządzili sobie wrzaski, nadleciał samolot. Jean nie zauważyła go, gdy krzyczeli wniebogłosy, lecz gdy leżeli zdyszani, a chmury szarpały za postronki. Zarejestrowała odległy bzyk. Zbyt regularny, jak na owada, zarazem bliski i daleki. Wyłonił się, na krótko i z większym hałasem, pomiędzy dwiema chmurami, zniknął, pojawił znowu, po czym zmierzał powoli ku horyzontowi, tracąc wysokość. Wyobraziła sobie pucułowate silniki, świszczące zastrzały i dzieci opatulone jak przesyłki pocztowe.
– Gdy Lindbergh leciał nad Atlantykiem – skomentował Leslie z odległości kilku stóp – miał ze sobą pięć kanapek. Zjadł tylko półtorej.
– Co się stało z resztą?
– Jaką resztą?
– Z pozostałymi trzema i pół.
Wujek Leslie podniósł się; wyglądał na zachmurzonego. Może nie wolno jej było się odzywać, choć nie szli alejką. Gdy grzebali w orzeszkach bukowych, tym razem szukając piłki, odezwał się burkliwie:
– Pewnie są w muzeum kanapek.
Muzeum kanapek, zastanawiała się Jean: czy rzeczywiście jest coś takiego? Ale wiedziała, że nie należy więcej o nic pytać. Następne dwa dołki wprawiły Lesliego w lepszy nastrój. Przy siedemnastym, łypnąwszy okiem w górę i w dół alejki, znów uderzył w konspiracyjny ton.
– Zagramy w Sznurówki Trzewików?
Nigdy wcześniej nie słyszała o tej grze, lecz zgodziła się bez wahania.
Wujek Leslie bez żenady posłał piłkę w ugór. Gdy tam doszli, schylił się i zdjął swe biało-brązowe meszty. Skrzyżowane końcówki sznurówek ułożył wewnątrz buta, spojrzał na nią i skinął głową. Zdjęła czarne półbuty i zrobiła to samo. Patrzyła, jak z komiczną powagą Leslie wsuwa najpierw palce, potem całe stopy z powrotem do butów. Zrobiła to samo. Mrugnął okiem, uklęknął na jedno kolano jak konkurent do ręki, klepnął ją w łydkę, po czym powoli wyciągnął obie sznurówki spod miękkiego podbicia jej lewej stopy. Jean zachichotała. Uczucie było cudowne. Z początku trochę łaskotało, potem jeszcze bardziej, aż fala rozkoszy przeszła jej aż do żołądka. Zamknęła oczy, a wujek Leslie poszarpując zawadiacko, wydobył sznurówki spod jej prawej stopy. Z zamkniętymi oczami było jeszcze przyjemniej.
Przyszła kolej na niego. Kucnęła u jego stóp. Z tej odległości buty zdawały się ogromne. Skarpetki odrobinę woniały stodołą.
– Po jednej, proszę – szepnął. Uchwyciła pierwszą sznurówkę blisko oczka. Pociągnęła, lecz bez skutku. Pociągnęła jeszcze raz, mocniej. Stopa mu drgnęła, a sznurówka nagle wysunęła się.
– Źle – powiedział. – Za szybko. Włóż z powrotem. Uniósł stopę, a ona wcisnęła długą brązową sznurówkę do buta, pod wilgotną skarpetkę. Pociągnęła jeszcze raz, bardziej jednostajnie. Sznurówka wysunęła się lekko i powoli, a z milczenia w górze dziewczynka wydedukowała, że tym razem się udało. Jedna po drugiej, pociągnęła za końcówki trzech pozostałych sznurówek. Poklepał ją po głowie.
– Chyba metalowa siódemka *, jak sądzisz? Podbić, szarpnąć do góry i będzie cacy.
– Już nie gramy?
– A, w to? Nie, już koniec. – Przymierzył się do piłki, szurnął nogami, jakby sznurówki były nadal wewnątrz butów i luźnymi nadgarstkami zakołysał kijem. – Akumulatory muszą się z powrotem naładować.
Skinęła głową. Posunął piłkę kilka cali dalej, na bardziej mechatą kępkę trawy, znów przez chwilę ustawiał stopy, strzelił w kierunku chorągiewki i ruszył alejką.
– Sznurówki! – krzyknął do tyłu, a ona schyliła się, by je zawiązać.
Grywali jednak później, i to dość często, w Sznurówki Trzewików. Nie zawsze w Starym Zielonym Raju; czasem pokątnie i na chybcika w domu. Obowiązywały zawsze te same reguły: najpierw wujek Leslie wyciągał po dwie sznurówki naraz z jej butów, potem ona po jednej z jego. Kiedyś próbowała zagrać bez wujka, ale to nie było to samo. Zastanawiała się, czy od tej zabawy można się rozchorować. Od wszystkiego, co miłe, można się było rozchorować. Od czekolad, ciastek, fig. Od wrzeszczenia dostawało się kokluszu. Na co zachoruje od gry w Sznurówki Trzewików?
Zapewne już wkrótce znajdzie na to odpowiedź. A potem, gdy dorośnie, znajdzie inne odpowiedzi. Na takie i owakie pytania. Jaki wybrać kij? Czy jest muzeum kanapek? Dlaczego Żyd nigdy nie będzie prawdziwym golfiarzem? Czy ojciec się bał w De Havillandzie, czy tylko koncentrował? Czy tylko Mussolini był nie w ciemię bity? Dlaczego jedzenie wygląda zupełnie inaczej, gdy wychodzi z drugiego końca? Jak palie papierosa, żeby nie spadł popiół? Czy do nieba idzie się kominem, jak w sekrecie podejrzewała? I dlaczego norka wykazuje patologiczną żywotność?
Jean nie rozumiała nawet, o co w tym ostatnim zdaniu chodzi, lecz z czasem być może odkryje, na czym polega pytanie, a potem znajdzie odpowiedź. O norkach wiedziała z rycin cioci Evelyn. Było ich dwie, pozostawione wiele lat wcześniej z nie zrealizowanej kolekcji, przenoszone ze ściany na ścianę. Ostatecznie znalazły się w pokoju Jean. Ojciec miał wątpliwości, czy jedna z nich pasuje do pokoju dziecka, lecz matka była zdania, że ryciny Evelyn muszą wisieć razem.
Obrazek poziomy pokazywał dwóch mężczyzn w lesie, w staromodnych ubraniach i kapeluszach. Mężczyzna z brodą trzymał za kark fretkę. Drugi, bez brody, opierał się na strzelbie. U jego stóp leżał stos martwych fretek. Tyle tylko, że nie były to fretki, gdyż obrazek zatytułowany był „Polowanie na norki”. Pod spodem był tekst, który Jean przeczytała wiele razy.