Próbowały jeszcze dwa razy, o ile można to nazwać próbowaniem: W pożyczonej koszuli nocnej, Jean leżała plecami do Rachel i wstrzymywała oddech. Chciała chcieć, ale przekraczało to jej możliwości. Gdy była pewna, że Rachel zasnęła, odprężała się; uderzyło ją, jak dobrze się jej potem śpi. Zastanawiała się, czy mogą bez końca powtarzać ten proceder. Powątpiewała. Ale perspektywa czegokolwiek więcej wzbudzała w niej myśli o popłochu, wysuszeniu, starości.
– Nie sądzę bym miała odwagę iść z tobą naprawdę do łóżka, moja droga – powiedziała, gdy się następnym razem spotkały.
– Pójście z kimś do łóżka wcale nie jest odważne. Zwykle wręcz przeciwnie.
– Mnie się wydaje bardzo odważne. Daleko za odważne. Będziesz musiała mi darować.
– Nie można powiedzieć, żebyśmy naprawdę próbowały.
– Lubię akt drugi, gdy śpimy – powiedziała Jean i natychmiast pożałowała tej uwagi. Rachel zmarszczyła brwi. Czemu ludzie zawsze się złoszczą o seks? Potem naszła ją niepokojąca myśl.
– Pamiętasz, jak mi opowiadałaś… że nie czułaś się dobrze z kimś… z mężczyzną w łóżku?
– Tak.
– Czy to Gregory? Rachel zaśmiała się
– Skąd, oczywiście że nie. Nie opowiadałabym ci o tym. – Jean poczuła ulgę: przynajmniej jej rodzina nie jest obarczona jakąś potworną seksualną klątwą, która spadłaby też na Rachel. Później jednak zaczęło ją dręczyć, że skoro Rachel dokonała trudnego kłamstwa swym ciałem, z pewnością podołałaby łatwemu kłamstwu językiem.
Być może, wbrew temu, co twierdziła Rachel, pójście z kimś do łóżka jest aktem odwagi. A przynajmniej bywa. Może jej zapasy odwagi już się wyczerpały. Jak Prosser Wstań-Słońce: cykoria, dostał cykora, spietrał się, sparzył dwa razy. Rachel powiedziała, że Jean okazała odwagę, odchodząc od Michaela i samotnie wychowując Gregory’ego. Jean nie uważała tych posunięć za odważne, lecz za oczywiste. Może na tym polega odwaga: robić rzeczy oczywiste, których inni za takie nie uważają. Jak z Rachelą i chodzeniem do łóżka. Dla Racheli to było oczywiste i wcale nie odważne; dla Jean nieoczywiste, toteż wyzuwało ją do cna z odwagi. Ludzie się zużywają, pomyślała Jean; akumulatorów nie da się z powrotem naładować, wszystko stracone. O rany.
A może to nie ma nic wspólnego z odwagą. Może na czas pokoju powinno istnieć inne słowo. Może na słowo odważny powinni mieć monopol strażacy, saperzy i tym podobni. Zwykli ludzie albo coś robią, albo nie.
Wiadomość, że wujek Leslie jest chory, wykrzyczała przez telefon właścicielka domu, pani Brooks. Od powrotu z Ameryki, który nastąpił wystarczająco długo po zakończeniu wojny, by nikt nie zwrócił na to uwagi, Leslie zarabiał na życie rozmaitymi nieujawnionymi posadami, hazardem i wyrafinowanym pieczeniarstwem. Mieszkania zawsze wynajmował, czasem wyprowadzał się w znacznym pośpiechu, lecz ogólnie prowadził się przyzwoicie. Z wiekiem udoskonalił swój system transakcji bezgotówkowych.
– Nie sprawiłoby panu kłopotu wymienić mi tę wtyczkę, panie Newby? – Nie sprawiłoby pani kłopotu podzielić się ze mną obiadem, pani Ferris? – Tak wyglądała pierwsza rozmowa w wykonaniu stryjecznego dziadka, jaką zapamiętał Gregory. Przez ostatnie lata Leslie kilka razy zabrał go do pubu, lecz nigdy nie doszło do żadnych płatności, chyba że to Gregory miał postawić następną kolejkę. Może gdy nadchodziła pora zamknięcia pubu, Leslie przyjmował na siebie rolę jednego z tych letargicznych pijaków, którzy w formie zapłaty za napitek zbierają szklanki i wykonują bełkotliwą parodię zawołania oberżysty:
– Już czas, panowie, prosimy do wyjścia!
– Cześć, mała Jeanie. – Minęły lata, odkąd ostatni raz ją tak nazwał. Miała ponad sześćdziesiąt lat, ale nie robiło jej to różnicy.
– Jak się czujesz?
– Wyciągam kopyta, oto jak się czuję. Wyciągam kopyta.
– Lekarze tak mówią?
– Nie mówią, bo nie pytam. – Wujek Leslie był wychudzony i pożółkły, wąsy miał zwichrzone, a rzednące czarne włosy nie rozsypywały się na wszystkie strony tylko dzięki obfitej dawce brylantyny. – Złapałem to, o czym się nie mówi. Cierpię na „nie-pyta-nie-powiemy”.
Jean usiadła na łóżku i wzięła go za zimną, kruchą dłoń.
– Zawsze byłeś takim odważnym człowiekiem – powiedziała. – Chyba nie ruszyłabym się z kraju, gdyby nie myśl, że ty to już wcześniej zrobiłeś. I to ty posłałeś mnie do Egiptu.
– Teraz bym ci raczej nie radził iść w moje ślady. – Jean milczała. Nie było wiele do powiedzenia. – Poza tym zawsze byłem trochę tchórzliwy. Gdy byłaś małą dziewczynką, pewnie uważałaś mnie za Bóg wie jakiego zucha. Byłem wtedy tak samo tchórzliwy jak teraz. Ciągle uciekałem. Ciągle. Nigdy nie byłem odważny.
– Nie ma odwagi bez strachu – powiedziała Jean z dużym przekonaniem. Nie chciała, żeby wujek Leslie zaczął się nad sobą użalać. Poza tym to prawda.
– Może nie ma – odrzekł wujek Leslie. Oczy miał zamknięte; obdarzył ją pożółkłym uśmiechem. – Ale jedno ci powiem. Zdarza się strach bez odwagi.
Jean nie wiedziała, co odpowiedzieć, póki nie przypomniała sobie bajkowej chatki podobnej do zarośniętej budki dla ptaków.
– Leslie, kiedy chodziliśmy do Starego Zielonego Raju…
– Aha, myślisz, że tam idą po śmierci starzy golfiarze? – Znów nie wiedziała, co powiedzieć. – Nie przejmuj się, mała Jeanie. Golfiarze wiecznie grają. Tylko już nie oni pudłują, lecz ich pudłują.
– Gdy chodziliśmy do Starego Zielonego Raju. Robiłeś sztuczkę z papierosem.
– Z papierosem?
– Wypalałeś całego papierosa nie strącając ani trochę popiołu. Odchylałeś głowę do tyłu, aż popiół stał pionowo.
– Taki był ze mnie czarodziej? – Uśmiechnął się Leslie. Przynajmniej zostały mu jeszcze jakieś tajemnice. Zwykle ludzie chcą się w takich sytuacjach dowiedzieć, jak to jest z umieraniem. – Chcesz się dowiedzieć, na czym polega sztuczka?
– Tak.
– Sztuczka polega na tym, że do papierosa wkłuwa się igłę. A odchylanie głowy do tyłu to tylko dla zamydlenia oczu. Z tego samego powodu nie robi się tego na wietrze, ani w ogóle na zewnątrz, i każe wszystkim wstrzymać oddech. Myślą wtedy, że mogą wszystko popsuć. Zawsze robi wrażenie. Pewnie można by palić w dół podczas wichury i popiół też by nie spadł, ale nie próbowałem. Powiem ci jednak, że to żadna przyjemność. Smak jest jakiś taki metaliczny.
– Ale z ciebie spryciarz, Leslie.
– Trzeba coś mieć w zanadrzu, no nie?
Przy drugich odwiedzinach Jean, Leslie robił wrażnie słabszego i chciał się zobaczyć z Gregorym. Odkąd chłopiec skończył pięć lat – Leslie oficjalnie uznał wtedy jego istnienie – rokrocznie dostawał na Gwiazdkę coraz bardziej zagadkowe prezenty. Gdy miał lat sześć, przyszedł ażurowy stojak na fajki; rok później otrzymał zestaw trójwymiarowych slajdów bez przeglądarki; w wieku lat dziesięciu, model Lysandra bez podwozia; jedenastu – pompkę do roweru; dwunastu – trzy lniane chusteczki z monogramem H. Pomyłka tylko o jedną literę, pomyślał. Gdy miał czternaście lat, dostał trochę francuskich pieniędzy wycofanych z obiegu dwadzieścia lat wcześniej, toteż gdy próbował je wymienić w banku, potraktowano go jako nieudolnego oszusta. Gdy miał lat dwadzieścia jeden, otrzymał podpisane zdjęcie wujka Lesliego, zrobione wiele lat wcześniej, przypuszczalnie w Ameryce. Początkowo rozczarowany, Gregory z czasem poczuł skrywaną dumę ze swych prezentów; nie dostrzegał w nich znamion beztroski ze strony stryjecznego dziadka, a wręcz przeciwnie. Widział w nich chęć ofiarowania swemu pupilowi czegoś bardzo specyficznego, typowego dla wujka Lesliego. Pod tym względem nieodmiennie się sprawdzały. Przez kilka lat Gregory żywił potajemne obawy, że odnajdzie się przeglądarka do slajdów, lub że matka mu kupi. To by wszystko popsuło.