Artyści są w tym chyba lepsi niż pisarze, bardziej ‘konkretni. Podziwiał skromne życzenie francuskiego malarza: „Mam nadzieję, że w niebie będzie można malować”. A może po prostu obcokrajowcy są lepsi w umieraniu niż Anglosasi. Włoski malarz, nakłaniany do przyjęcia księdza, odparł: „Nie, jestem ciekaw, co na drugim świecie dzieje się z tymi, którzy umierają bez sakramentów”. Pewien szwajcarski lekarz umarł, zbadawszy swe własne tętno i oświadczywszy koledze, który dotrzymywał mu towarzystwa: „Przyjacielu, arteria przestaje pulsować”. Gregoremu podobała się tego rodzaju profesjonalna śmierć. Zapałał sympatią do francuskiego gramatyka, który oświadczył: „En vas, ou je vais, mourir, l’un ou l’autre se dit”. Czy wszyscy ci ludzie umarli dobrą śmiercią? Czy dobra śmierć, to taka, w której gasnące życie do samego końca zachowuje swój charakter? Kompozytor Rameau grymasił na łożu śmierci, że proboszcz uderzył w fałszywą nutę, a malarz Watteau odmówił przyjęcia krucyfiksu ze względu na jego niską wartość artystyczną. A może dobra śmierć powinna sugerować, że życie jest przeceniane, a co za tym idzie, lęk przed śmiercią przesadny? Czy dobra śmierć to taka, która nie wprawia żałobników w przygnębienie? Czy dobra śmierć to taka, która pozostawia obecnym temat do rozmowy? Gregory uśmiechnął się do siebie, gdy przeczytał o amerykańskim pisarzu, który spytał in extremis: „Jaka jest odpowiedź?”, co pozostało bez odzewu, więc dodał: „W takim razie, jakie jest pytanie?” A może to, jak umierają, zależy od tego, dlaczego umierają. Zacznij od góry, pomyślał Gregory, i wpisał „Prezydenci
Ameryki”. Na ekranie pojawiła się lista nazwisk, a migające kółko wskazywało, że dostępny jest dalszy materiał. Lista kończyła się na Groverze Clevelandzie, lecz Gregory pomyślał, że chyba wystarczy. Pod „Uściślij” wpisał „Przyczyna śmierci” i wpatrywał się w wykaz siedemdziesięciu dwóch prezydentów. Niektórych trochę pamiętał, inni przywodzili raczej na myśl hurtowników zboża, kupców galanteryjnych czy aptekarzy. Prowincjonalne nazwiska tchnące małomiasteczkową prawością. Franklin Pierce, Miliard Fillmore, John Tyler, Rutherford Hayes… nawet Amerykanie nie noszą już dziś takich nazwisk. Gregory’ego nagle ogarnęła nostalgia; nie pospolita i sentymentalna, jaką odczuwamy za własny dzieciństwem, lecz czystsza i gwałtowniejsza, jaką wzbudza epoka zupełnie nam nieznana.
Zdawał sobie oczywiście sprawę, że niektórzy z tych potentatów rolniczych z Iowy byli zapewne równie pokrętni i nieudolni, co rasowi kryminaliści zamieszkujący Biały Dom w późniejszych czasach. Nie wydawało mu się to jednak powodem, by odwołać swe polecenie. Przesunął migający zielony kursor na literę F u Franklina Pierce, po czym nacisnął „Enter”. 8 X 1869 PUCHLINA BRZUSZNA. Hmm. Przesunął kursor na Thomasa Jeffersona. 4 VII 1826 PRZEWLEKŁA BIEGUNKA. Rutherford B. Hayes. – 17 I 1893 PORAŻENIE SERCA.
Diagnozy brzmiały tak uroczo niewinnie: kresowe eufemizmy dla niezrozumiałych przyczyn. Ta część banku danych KOZ już od lat nie była chyba uaktualniana. Gregory przychylał się jednak do tego, by przyczynę zgonu podawać w języku epoki. Tak przystoi.
Zachary Taylor, CHOLERA MORBUS W WYNIKU SPOŻYCIA NADMIERNEJ ILOŚCI WODY Z LODEM ORAZ MLEKA Z LODEM, A NASTĘPNIE DUŻEJ ILOŚCI WIŚNI. Ulysses S. Grant, RAK JĘZYKA. To już bardziej po naszemu, pomyślał Gregory. Powoli wertował listę. Zapalenie nerek. Niedołęstwo umysłowe. Zastrzelony. Zastrzelony. Puchlina. Astma. Cholera. Dna gośćcowa. Słaby stan zdrowia. Starość.
Lista wzbudziła w Gregorym rosnące poczucie zawiści. Jak rozmaicie i romantycznie poczynała sobie w owych czasach śmierć. Dziś miała do dyspozycji tylko eutanazję, starość i kurczący się krąg banalnych chorób. Puchlina… astma… cholera morbus… tak różnorodne perspektywy wydawały się poszerzeniem obszaru wolności. Gregory zatrzymał się na Rutherfordzie B. Hayesie. Porażenie serca. Ból i lęk zapewne te same, co przy innych przypadłościach, ale jak to wspaniale brzmi: umarł na Porażenie Serca, szepnął do siebie Gregory. Może Casanovą powinien był też na to umrzeć. Gregory zapragnął wynaleźć przynajmniej jedną nową przyczynę śmierci, która zaskoczyłaby jego epokę. Nagle przypomniał sobie, że w latach 80. ubiegłego stulecia odkryli zupełnie świeżą kategorię choroby; nosiła nazwę Alergii na XX Wiek. Jej ofiary – nieliczne, lecz okrzyczane – cierpiały na przewlekłe obrzydzenie w stosunku do wszystkich aspektów rzeczywistości współczesnej. Być może zareagowałyby podobnie na wiek dziewiętnasty, ale ich choroba otrzymałaby wtedy srogie, acz poetyczne miano zapalenia mózgu. Dwudziestowieczne zwątpienie w siebie kazało nazwać chorobę alergią na swe własne czasy. Gregory zapragnął zostać twórcą równie oryginalnej dolegliwości, odejść z tego świata ze swym wynalazkiem na ustach. Zapomniał, po co poprosił o prezydentów. Sprawdził Casanovę: niestety, nie Porażenie Serca, po prostu starość.
– Jedna jest chyba pociecha – powiedział Gregory do matki pewnego wieczoru – że to nie może się ciągnąć w nieskończoność.
– Och, nie, nie ciągnie się. Kiedyś się musi skończyć. Przecież o to właśnie chodzi.
– A, nie, ja nie o tym. Nie można o tym w nieskończoność myśleć. Przy jakiejś innej okazji KOZ miał dobry tekst: że nie można patrzeć pod słońce ani na śmierć bez zmrużenia oczu.
Jean Serjeant uśmiechnęła się, w oczach Gregory’ego niemal protekcjonalnie. Ale przecież nigdy nie lubiła się mądrzyć – może po prostu coś sobie przypomniała. Gregory patrzył na nią. Powoli zamknęła oczy, jakby w ciemnościach przeszłość była bardziej wyrazista.
– Pod słońce da się patrzeć. Dwadzieścia lat przed twoim urodzeniem znałam kogoś, kto nauczył się patrzeć pod słońce.
– Przez kawałek mlecznego szkła?
– Nie. – Powoli, nie otwierając oczu, podniosła dłoń do twarzy, po czym rozwarła palce. – Był pilotem. Musiał się nauczyć. Kwestia przyzwyczajenia. Trzeba tylko patrzeć przez rozwarte palce. Tak długo, jak zechcesz. – Może, pomyślała, może po jakimś czasie wyrasta między palcami błona.
– To musi być niezły numer – odparł Gregory. – Z drugiej strony trudno powiedzieć, czy warto się tego nauczyć.
Jean otworzyła oczy i spojrzała na swoją dłoń. Była zdziwiona i nieco zaniepokojona. Zapomniała, jak bardzo jej spuchły kłykcie przez ostatnie trzydzieści lat. Orzechy laskowe nanizane na krótkie kawałki liny, oto jak wyglądały teraz jej palce. Gruzłowate kłykcie oznaczały, że gdy usiłowała rozchylić palce powoli, delikatnie przekręcić listwy żaluzji, natychmiast wpuszczała grube płaty światła. Nie potrafiła powtórzyć tego, co robił Prosser Wstań-Słońce.
– Więc myślisz – powiedział nerwowym głosem Gregory – że nie ma sensu się o to wszystko martwić?
– To?
– To. Boga. Wiarę. Religię. Śmierć.
– Raj.
– No…
– Nie, nie, chodzi ci właśnie o Raj. Wszystkim zawsze o to chodzi. Chcę pójść do Raju. Ile kosztuje bilet do Raju? To wszystko takie… debilne. Ja w każdym razie byłam w Raju.
– ?
– W Raju. Byłam w Raju.
– No i jak?
– Okropnie piaszczyście.
Gregory uśmiechnął się. Skłonność matki do zagadkowości zdecydowanie narastała. Ktoś, kto jej nie znał, mógłby pomyśleć, że bredzi, ale Gregory wiedział, że zawsze jest jakiś mocny punkt odniesienia, że według swych własnych kryteriów mówi do rzeczy. Może po prostu nie miała ochoty na długie wyjaśnienia. Gregory zastanawiał się, czy właśnie nie na tym polega starość: wszystko, co chce się powiedzieć, wymaga kontekstu. Jeżeli podać pełny kontekst, ludzie uważają cię za wylewnego starego głupca. Jeżeli nie podać kontekstu, ludzie uważają cię za powściągliwego starego głupca. Straciwszy znajomych, przyjaciół, starcy tracą również tłumaczy: straciwszy miłość, częściowo tracą również dar mowy.