„Norka, podobnie jak piżmoszczur i gronostaj, nie odznacza się przesadnym sprytem, toteż łatwo ją schwytać w różnego rodzaju samołówki. Łapie się we wnyki i sidła, lecz najczęściej wpada w tak zwany potrzask. Wabi ją każdego rodzaju mięso, lecz zazwyczaj w formie przynęty mieliśmy do czynienia z głową głuszca, dzikiej kaczki, kury, sójki czy innego ptaka. Norka charakteryzuje się patologiczną żywotnością, wskutek czego widywaliśmy ją w potrzasku przygniecioną ciężarem 150 funtów, pod którym zmagała się ze śmiercią od prawie doby.”
„Patologiczna żywotność” nie była jedynym fragmentem, którego na razie nie rozumiała. Co to jest głuszec? Albo piżmoszczur? Wiedziała, co to jest dzika kaczka, para sojek torowała zeszłej wiosny w buczynie przy czternastym dołku, kurę jadali w niedzielę na obiad, gdy ojciec wyświadczył klientowi przysługę. Pani Baxter przychodziła rano ją oskubać, po czym wracała koło piątej po nóżkę, zawiniętą w natłuszczony papier. Ojciec Jean lubił dowcipkować na temat pani Baxter, gdy wycinał w drewnie. Jego córka chichotała, a żona krzywiła się.
– Czy pani Baxter dostaje też głowę? – spytała kiedyś Jean.
– Nie, córeczko. Czemu pytasz?
– A co robicie z głową?
– Wyrzucamy do kosza.
– Nie powinniście zostawić i sprzedać łowcom norek.
– Jakoś nigdy się u nas nie pokazują – odparł jowialnie ojciec.
Na obrazku pionowym stała oparta o drzewo drabina, z namaloowanymi na szczeblach słowami. PRACOWITOŚĆ, mówił dolny szczebel; UMIARKOWANIE, mówił drugi, choć tak naprawdę mówił tylko UMIARKOWAN, gdyż dwie ostatnie litery zasłaniało kolano wchodzącego po drabinie człowieka. Następie szła ROZTROPNOŚĆ, PRAWOŚĆ, GOSPODARNOŚĆ, PUNKTUALNOŚĆ, ODWAGA i, na górnym szczeblu, WY-TRWAŁOŚĆ. Na pierwszym planie ludzie ustawili się w kolejce do wchodzenia na drzewo, z którego liści zwieszone były banki choinkowe pomalowane w kolejne słowa, takie jak: „Szczęście”, „Honor”, „Łaska Boża” i „Dobra Wola”. W głębi tłoczyli się ludzie, którzy nie mieli ochoty wchodzić na drzewo; oddawali się grom hazardowym, oszustwu, strajkowali bądź wchodzili do wielkiego budynku o nazwie Giełda.
Jean rozumiała ogólną intencję obrazka, choć czasem bezmyślnie myliła drzewo z Drzewem Wiadomości, o którym była mowa w Piśmie Świętym. Na Drzewo Wiadomości nie powinno się wchodzić, a na drzewo z obrazka powinno, choć nie do końca rozumiała wszystkie słowa na szczeblach, jak również te dwa na częściach pionowych: pierwsze z nich brzmiało MORALNOŚĆ, a drugie UCZCIWOŚĆ. Sądziła, że niektóre ze słów rozumie. Uczciwość znaczyła, że obrazki cioci Evelyn mają wisieć razem i że nie należy przesuwać piłki w korzystniejsze miejsce, gdy nikt nie patrzy; punktualność znaczyła, żeby się nie spóźniać do szkoły; gospodarność to to, co ojciec robił w sklepie, a matka w domu; a odwaga – odwaga to latanie samolotami. Z czasem na pewno zrozumie pozostałe słowa.
Jean miała siedemnaście lat, gdy wybuchła wojna i wydarzenie to sprawiło jej ulgę. Nic nie było już na jej głowie. Nie potrzebowała już czuć się winna. W ciągu poprzednich kilku lat ojciec wziął na swe ramiona cały ciężar rozmaitych kryzysów politycznych. Był to w końcu jego obowiązek jako Głowy Rodziny. Czytał im wiadomości w „Daily Express”, przerywając po każdym ustępie i tłumaczył im biuletyny radiowe. Jean często miała odczucie, że ojciec jest właścicielem małego zakładu rodzinnego, któremu zagraża zgraja cudzoziemców o egzotycznych nazwiskach, stosujących bezprawne metody handlowe i drapieżnie konkurencyjne ceny. Jej matka umiała właściwie zareagować na każdą informację z gazety. Znała wszystkie nieartykułowane dźwięki, jakie należy z siebie wydać, gdy pojawi się nazwisko Benesa, Daladiera czy Litwinowa, wiedziała, kiedy najlepiej rozłożyć bezradnie ręce i poprosić ojca, by wyjaśnił wszystko od początku. Jean usiłowała wzbudzić w sobie ciekawość, lecz brzmiało to jak opowieść, która zaczęła się dawno temu, jeszcze przed jej narodzinami, i której nigdy do końca się nie nauczy. Z początku nie odzywała się, słysząc nazwiska tych złowrogich zagranicznych biznesmenów z ciężarówkami pełnymi skradzionych herbatników ziołowych i złapanych bezprawnie w sidła bażantów. Nawet milczenie nie było jednak bezpieczne – wskazywało, że nie jest odpowiednio zatroskana – więc niekiedy zadawała pytania. Problem tkwił w tym, iż nie wiedziała, o co pytać. Wydawało się jej, że właściwie pytanie można zadać tylko znając z góry odpowiedź, a w takim razie jaki w tym sens? Kiedyś, otrząsnąwszy się ze znudzonego rozmarzenia, spytała ojca o tę nową panią premier Austrii, Ann Schluss. To był błąd.
Wojna jest oczywiście męską sprawą. Mężczyźni prowadzą wojnę, mężczyźni ją wyjaśniają, wystukując popiół z fajki jak wychowawcy szkolni. Co kobiety zrobiły podczas pierwszej wojny? Rozdawały białe pióra, obrzucały kamieniami jamniki, jechały do Francji pielęgnować rannych. Najpierw posłały mężczyzn w bój, potem ich zszywały do kupy. Czy tym razem cokolwiek się zmieni? Raczej nie.
Jean odniosła jednak wrażenie, że przez swą niezdolność do zrozumienia europejskiego kryzysu politycznego przyczynia się do jego kontynuacji. Czuła się winna za Monachium. Czuła się winna za Sudety. Czuła się winna za hitlerowsko-radziecki pakt o nieagresji. Żeby jeszcze mogła sobie przypomnieć, czy wolno ufać Francuzom, czy nie. Czy Polska jest ważniejsza niż Czechosłowacja? I o co chodzi w tej całej sprawie z Palestyną? Palestyna leży na pustyni i Żydzi chcą tam jechać. To przynajmniej potwierdza zdanie wujka Leslie o Żydach: że nie lubią grać w golfa. Nikt, kto lubi grać w golfa, nie zdecydowałby się mieszkać na pustyni. Tor nie może się składać wyłącznie z piaskownicy.
Tak więc, kiedy zaczęła się wojna, Jean poczuła ulgę. Wszystkiemu winien jest Hitler, ona nie ma z tym nic wspólnego. Poza tym coś się zaczęło dziać. Wojna liczyła się za kolejny Incydent: tak na to z początku patrzyła. Mężczyzn wzięto do poboru, matka wstąpiła do kobiecych służb pomocniczych, a Jean wolno było wreszcie obciąć szeroki słomkowo-brązowy warkocz, który przez tyle lat opadał jej na plecy. Ojciec odżałował tę egzekucję, przekonał go argument, że oszczędność na mydle i wodzie znacząco wspomoże działania wojenne. W przypływie ckliwości poprosił o odcięty warkocz i trzymał go na półce w szopie przez kilka tygodni, póki matka nie wyrzuciła tej pamiątki.
Rodzice, w tajemnicy przed córką, zastanawiali się, czy powinna iść do pracy. Uznali jednak, że będzie lepiej, gdy po wstąpieniu matki do służb pomocniczych Jean będzie prowadzić dom.
– Przyda ci się to na przyszłość, moja dziewucho – powiedział ojciec i mrugnął okiem. Przyda się na przyszłość; nie miała jednak pojęcia, do czego. Gdy patrzyła na rodziców, ogarniało ją przerażenie, jak bardzo są dorośli. Hę czasu upłynie, zanim ona będzie taka dorosła?
Znali swe własne umysły; mieli przekonania; potrafili odróżnić, co jest słuszne, a co niesłuszne. Żeby ona wiedziała, co jest słuszne, a co nie! Trzeba jej było wiele razy powtarzać; jej przekonania były ruchliwe jak wystraszone kijanki, w porównaniu ze skrzeczącymi donośnie żabami przekonań jej rodziców; natomiast znajomość swego własnego umysłu wydawała się jej przedziwnym zjawiskiem. Jak można poznać własny umysł nie używając do tego celu własnego umysłu? Pies goniący za swym uciętym ogonem. Sama myśl o tym przyprawiała ją o zawrót głowy.
Dorastanie polegało też na tym, żeby na kogoś wyglądać. Jej ojciec, który prowadził sklep spożywczy w Bryden, wyglądał na człowieka, który prowadzi sklep spożywczy: był korpulentny i zadbany, podtrzymywał rękawy opaskami elastycznymi i robił wrażenie człowieka uprzejmego, lecz mającego w zanadrzu surowość człowieka, który wie, że funt mąki to funt mąki, a nie piętnaście uncji, który nie patrząc na etykietki wie, w jakim pudełku są jakie herbatniki, który może trzymać dłoń blisko, bliziutko maszynki do cięcia bekonu, nawet nie zadrasnąwszy sobie skóry.